Archiwum kategorii: Gdy wena przychodzi do doktora

Maść tygrysia 3.0 – odcinek dziewiąty

Rozdział 9: Wielki krach

 

Posiedzenie komisji konkursowej ciągnęło się jak flaki z olejem. Obaj kandydaci przedstawili swoje plany rozwoju placówki. Dodatkowo poproszono o wygłoszenie rekomendacji przez wybrane osoby z każdego oddziału. Wielkosz po najbardziej starannych namysłach zdecydował, że Ola Budkiewicz zrobi to najlepiej. Ola nie odmówiła szefowi i wygłosiła najsłynniejszą w długich dziejach promocji ordynatorów mowę:
– Jaki kandydat na następcę ordynatora Wielkosza jest… każdy widzi – oświadczyła Ola. – To wszystko, co mam do powiedzenia – dodała przebiegając szybko wzrokiem po zdziwionych obliczach członków komisji. Dłużej zatrzymała się na twarzy Dablju & Dablju. Łapał powietrze z taką szybkością, jakby za chwilę miał dostać ataku ciężkiej astmy oskrzelowej lub niedającego się opanować obrzęku płuc, po którym zejdzie z tego świata. Siniał, bladł, żółkł i mienił się wszystkimi kolorami tęczy, wytrzeszczał gałki oczne nadwerężając mięsień okrężny. Nic nie działało! Wszystko toczyło się według kompletnie innego scenariusza! Nie tak przecież miało być!

Bezczelny konkurent nie dość, że zgłosił się do konkursu, to jeszcze na laudatora wybrał sobie internistę z dziada pradziada, a nawet prapradziada. Laudator konkurenta wychwalał go pod niebiosa, a jakby tego nie było dość, na zakończenie odczytał list rekomendacyjny od starego Wróblewskiego. Jeżeli ktokolwiek z członków komisji miał wątpliwości, to rozwiały się one po pierwszych zdaniach, a umocniły gdy usłyszeli słowa „ … szanownej komisji konkursowej polecam najgoręcej mojego wiernego ucznia doktora Antoniego Przegińskiego, człowieka wielkiego umysłu, pracowitego, oddanego nauce polskiej”. Wróblewski miał spory posłuch i trzeba powiedzieć, że taka rekomendacja to było coś! Jak Przegiński wszedł w jej posiadanie, nikt nie był w stanie odgadnąć.

Wynik głosowania komisji nie pozostawiał wątpliwości – na siedmiu jej członków za Tadeuszem opowiedziało się dwóch, za konkurentem pięciu.

Sześcioletni Wielki Plan obsadzenia juniora na klinice runął niczym domek z kart! Jedna chwila i wieloletnie podchody, manewry, sztabowe narady, wycinanie konkurentów potencjalnych i urojonych wzięły w łeb! Wszystko zdało się na nic za sprawą jakiegoś młodzika, o którego przygotowaniach coś w Wielkim Mieście przebąkiwano, ale żeby zaraz wszyscy stracili dla niego rozum, to się nikomu w głowie nie mieściło.

Wprawdzie można było podejrzewać, że Przegiński wyskoczy zza uszu ze swoją kandydaturą po tym, jak znienacka postanowił zorganizować konferencję na temat chorób wszelakich w najlepszym hotelu Wielkiego Miasta. Zaprosił nawet dwóch zamiejscowych wykładowców, mamiąc atrakcyjnym honorarium, które miała sponsorować firma Recipio. Jeden telefon Wielkosza spowodował, że Recipio zasłaniając się cięciami budżetowymi wycofała się ze sponsorowania konferencji i zdawało się przez chwilę, że konkurent leży rozłożony na łopatki. Dobrze poinformowani w Wielkim Mieście twierdzili, że Przegiński pokrył koszty ze swoich prywatnych zasobów finansowych i w rezultacie doprowadził do odbycia się konferencji.

Dla lepszego wystrojenia się w piórka specjalisty chorób wszelakich wydał też niewielkich rozmiarów dziełko, zatytułowane „Różnicowania chorób wszelkich i nijakich”, które było bezpłatnie wręczane uczestnikom konferencji jako namacalny dowód dorobku Przegińskiego w dyscyplinie medycznej, do której bycia opinion-leaderem aspirował.

W dniu głosowania nikt ze starej drużyny Wielkosza nie położył się przed północą. Telefony dzwoniły, jakby wszystkie w jednej chwili zapadły na niekontrolowaną nadczynność połączeniową. Asystenci wymieniali się uwagami, prognozami oraz analizowali szczegóły fizjonomii Dablju & Dablju, jaką przybrała ona w momencie ogłoszenia wyników komisji konkursowej. Wszyscy byli zgodni, że była to niespotykana wcześniej w przyrodzie, a przez to przez nikogo na własne oczy niewidziana seria drgawek mięśni mimicznych twarzy o charakterze toniczno-klonicznym.

Natychmiast podjęto działania zaradcze i naprawcze. Resztkami znajomości Dablju & Dablju spowodował, że Tadeusz objął samodzielną placówkę naukowo-medyczną w Narodowym Instytucie Chorób, zwanym w skrócie NIC. Przyjemne miejsce z dwudziestoma łóżkami dla lekko chorych i mocno protegowanych. Życie toczyło się w niej od odprawy do odprawy. Po paru miesiącach zdawało się, że nic się nie stało trwale niepomyślnego, jeśli nie liczyć niegojących się ran w sercu profesora seniora. Całe życie podporządkowane olśniewającej idei zbudowania wielkiej dynastii medycznej, płynnego przekazywania pałeczki dyrygenta z ojca na syna, z syna na wnuka i tak dalej… legła w gruzach. Misternie tkane continuum sukcesu i władzy zostało przerwane przez ohydnych niewdzięczników, zazdrośników i podłych wrogów. Serce seniora pozostało zbolałe na wieki wieków. Ból podsycały nowe mody. W Mniejszym Mieście jacyś obłąkani członkowie Mniejszego Uniwersytetu Medycznego podjęli nawet uchwałę o niezatrudnianiu krewnych pierwszego stopnia w podległych sobie placówkach. Tego wybryku demokracji senior pojąć nie mógł. I jeszcze polecieli do mediów pochwalić się durnymi uchwałami o rzucaniu kłód pod nogi swoim dzieciom.

Senior mógł rozpamiętywać porażkę, młody musiał iść dalej, aby dotrzymać kroku konkurencji. Wielkosz jakiś czas temu poradził Tadeuszowi, aby skupił się na nowocześniejszych zagadnieniach biochemicznych. Czas, w którym na dnie słoja z dobową zbiórką moczu leżała kariera i sława minął bezpowrotnie. Teraz trzeba było skupić się na czymś innym. Ot, choćby receptorach, genach, a jeszcze lepiej na ich polimorfizmie. Optymalnie byłoby wyspecjalizować się w nowo odkrytym receptorze lub neurohormonie. Tadeuszowi udało się podłączyć pod taką grupę badaczy podczas pobytu u profesora Stranssona. Wprawdzie przegrał bitwę o sukcesję po ojcu, ale nadal był dobrze notowanych w sferach medycznych. Może to nie była kariera seniora, grubej ryby leczącej partyjnych rekinów, ale leszcz z młodego był całkiem zgrabny. Utrzymywał się na powierzchni i nie tonął.

Mijały dni, tygodnie, miesiące od pamiętnego konkursu i mimo porażki trzeba było pracować dalej. Ordynator Tadeusz z roztargnieniem słuchał raportu lekarza dyżurnego. Codzienna ceremonia odczytywania informacji o bólach różnych części ciała dwudziestu pacjentów wyczerpywała go emocjonalnie. Z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy zajmował się liczebnością receptorów imbirowych w mentalocytach. Ciszę laboratorium zakłócał jedynie dyskretny szum pompy wodnej. Można było godzinami buszować po Medlinie, wyszukując artykuły innych badaczy zajmujących się mentalocytami.

Profesor Gustav Stransson, który pierwszy ustalił, że kwas imbirowo – orzechowy jest końcowym produktem metabolizmu imbiraminy, zachęcał Tadeusza do prowadzenia badań nad GNA (od ang. Ginger-Nut Acid). Junior czuł, że przyszłość medycyny leży w probówce. Albo w wirówce. Tego nie był do końca pewien, a profesor Stransson nie wyraził się jasno. Rozważał dość długo ten trudny problem. W końcu uznał, że metodą graczy na wyścigach najlepiej będzie obstawić i probówki, i wirówki.

Zaraz… zaraz…, to mi się układa w ładną całość… po prostu przy oddziale muszę mieć jakiś mały departament biochemiczny… tak jak to u ojca było zorganizowane. Tak, to jest myśl! Będzie się czym pochwalić! Trudno przecież wzbudzić zachwyt na europejskim czy amerykańskim kongresie naukowym informacją, że u naszych chorych, gdy im skoczy ciśnienie, pulsy robią się jak baty. Jak to w ogóle powiedzieć po angielsku, albo co gorsza pokazać na przezroczu? – rozmyślał gorączkowo.

Po powrocie ze stypendium od Stranssona Tadeusz nie musiał długo szukać wykonawcy skomplikowanych oznaczeń kwasu imbiro-orzechowego. Młoda absolwentka biochemii, zwana przez kolegów Youbi (od ang. young biochemist), wprost rwała się do zadań wielkich i nietypowych. Po krótkim interview została przyjęta przez juniora ordynatora.

– Youbi, zajmiesz się ustawieniem metody oznaczenia GNA. To jest przyszłość!

Skoro tak mówi ordynator – pomyślała Youbi – widocznie tak musi być. Zajęła się trwającymi nieskończenie długo testami, tak że w niektóre dni pracowała po 14 godzin dziennie. Bywało nieraz, że rozkładała karimatę w pracowni i przesypiała do rana, bo nie warto było tłuc się po nocy na skraj miasta, gdzie wynajmowała tanią kawalerkę. Niekiedy śniło się jej, że jest lekarzem i robi obchód wieczorny, rozdając pacjentom tabletki na sen.

Przeszła już prawie cały oddział, gdy niespodziewanie pojawił się profesor Tadeusz i zarządził:

– Youbi, nie dawaj tych tabletek, bo ich nie refundują! Zwracają pieniądze tylko za liczenie baranów, a i tak już mamy nadwykonania.

( ze zbiorów HM)

– W baranach czy w oznaczaniu GNA? – zapytała nieśmiało Youbi.

– Niestety nie wiadomo, wszystko jest zapisane kodem kreskowym – odparł Tadeusz.

Nie zważając na potencjalne nadwykonania, po trzech latach wyczerpujących prób uzyskała pierwsze wiarygodne wyniki. Ordynator junior był szczęśliwy. Okazało się, że mentalocyty potrafią gromadzić się w specjalne skupiska. Nazwano je mentalocytoma. Jakiś mądrala wymyślił polskie określenie rozumiaki.

– Brzmi koszmarnie – stwierdził Tadeusz. – Będziemy raczej trzymać się angielskiego terminu mentalocytoma.

Autorzy pierwszego przypadku opisanego w literaturze angielskiej zwracali uwagę na to, że mentalocyty gromadzą się w tkance podskórnej twarzy, nadając jej charakterystyczny wyraz. Z pierwszego oryginalnego doniesienia wynikało, że jest on ni to dziki, ni to straszny. Ogólnie raczej niesamowicie szpetny, gdyby rzecz oceniać w kategoriach estetycznych. Nie opisano jednoznacznie kolorytu twarzy, jaki towarzyszy atakowi mentalocytoma. Logika wskazywałaby, że powinien on być raczej blady, imbiramina bowiem powodowała zwężenie naczyń krwionośnych. Jednak z niezrozumiałych powodów lekarze rodzinni sądzili, że powłoki skórne w czasie ataku są czerwone. Przysyłali do placówki kierowanej przez Juniora setki zaczerwienionych jegomościów z podejrzeniem mentalocytoma. Co gorsza, na skierowaniach zamiast GNA pisali ciągle GNAT.

Youbi oznaczała dziesiątki GNA każdego dnia. Nie była w stanie wszystkiego robić sama. Przedstawiła ordynatorowi rozmiary swego obciążenia. Tadeusz rozstrzygnął sprawę szybko i konstruktywnie.

– Youbi, zatrudnię ci jeszcze trzy osoby. Dacie sobie radę we czwórkę, a jak skończycie robotę, to będziecie mogli pograć sobie w brydża. Na mnie nie liczcie, bo ja zawsze lubię wygrywać, a w kartach to różnie bywa. Nooo, tego… hmm… w życiu też może się zdarzyć, że nawet najbardziej pewny kandydat nie wygra. Żeby wygrać, musiałbym chować piątego asa w rękawie, a nie lubię jak mi wieje po łokciach.

Istotnie Tadeusz był bardzo wrażliwy na przeciągi. Już od wczesnej jesieni chodził otulony szalem i ciepłym długim płaszczem. W gabinecie rzadko otwierał okno. Asystenci zauważyli, że jedyne co spostrzegał u ludzi, z którymi współpracował, to oznaki złej tolerancji niskiej temperatury. Gdy jakiś nieszczęśnik referował projekt kolejnego abstraktu do wysłania na zagraniczny kongres, mógł padać z podyżurowego zmęczenia, ordynator nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wystarczyło jednak, że przesunął krzesło o pięć centymetrów, aby uniknąć przeciągu, a ordynator Tadeusz natychmiast reagował.

– Ohohohoho…, panie Janku, widzę że jest panu zimno, już zamykam okno

Mimo wykonania bardzo wielu oznaczeń u żadnego z pacjentów nie stwierdzono nieprawidłowego wydalania kwasu imbirowo-orzechowego. Tymczasem każdy ceniony zagraniczny naukowiec miał już po kilka przypadków mentalocytoma. Ordynator Tadeusz czuł się jak ubogi krewny z prowincji. Nie cieszyły go kongresy krajowe, nie chciał nawet wyjeżdżać na zagraniczne. Sytuacja stawała się kłopotliwa. Opowiadał na wykładach o chorobie, której na oczy nie widział.

Pewnego razu zadzwonił do Narodowego Instytutu Chorób ordynator interny z podgórskiej miejscowości, prosząc o konsultację Tadeusza. Miał na oddziale pacjentkę, która zachowywała się tak, że dziwili się nie tylko najstarsi górale, ale i najstarsi lekarze. Kłopot diagnostyczny polegał na tym, że choć pacjentka okresowo miała niezwykle mądry wyraz twarzy, to zachowywała się wtedy dość śmiesznie. Na przykład na ostatnim obchodzie niespodziewanie pocałowała ordynatora w policzek, a potem jeszcze siostrę oddziałową towarzyszącą szefowi w obchodzie.

– To może być objawem mieszanej aktywności hormonalnej – orzekł szybko Tadeusz. – Prosimy o skierowanie na nasz oddział. Zajmiemy się tym przypadkiem.

– Stokrotne dzięki, panie profesorze – zawołał uradowany ordynator.

– Ale jeśli jeszcze można zająć panu chwilkę – ciągnął ordynator. – Wspomniał pan o mieszanej aktywności hormonalnej… czy znaczy, że ona… tego… ta góralka znaczy się lubi sobie… no, wie pan profesor… z mężczyznami i z kobietami? No, bo że mnie pocałowała, to nie dziwota… nie powiem… kobietki do mnie tego… lgną, że tak się wyrażę, ale żeby przy ludziach rzucać się na siostrę oddziałową, to wydało mi się dziwne… więc może faktycznie te hormony ma pomieszane, jak to pan profesor od razu rozpoznał.

– No wie pan, kolego ordynatorze, to może zbyt dosłowne wnioski, ale przebadamy, przebadamy, pod każdym kątem.

Lekarz dyżurny przyjmujący pacjentkę niczego szczególnego nie odnotował. Profesor Tadeusz zaciekawiony zaraz po odprawie udał się osobiście zbadać dziwny przypadek góralki.

Ledwie zdążył zapytać o główne dolegliwości, gdy zupełnie niespodziewanie pacjentka cmoknęła go w rękę. Profesor Tadeusz zamarł w ekstazie. Z takim uwielbieniem na sali chorych jeszcze się nie spotkał! Zdarzały się różne dowody wdzięczności (ach, czegóż to ludzie nie znosili!), ale żeby tak na dzień dobry po rękach całować… mocne wejście! – pomyślał.

– Ależ proszę pani… nie trzeba… naprawdę nie trzeba. Proszę mi powiedzieć, tak dokładnie, co pani dolega? – zwrócił się do pacjentki.

– Ja mam powiedzieć? – zapytała góralka.

– Tak, pani – profesor nie przeczuwał, co miało nastąpić.

– A dyć profesor czy ordynator, czy jak mu tam, nie może mnie zbadać, żeby dowiedzieć się co mi jest?! To po to co ja się do Warszawy tłukłam? Żebym to ja musiała mówić, co mi dolega? Cosik się wam pomieszało w rozumie, albo gdzi indzij – odparła hardo gaździna Genowefa.

Tadeusz pod pretekstem pilnej potrzeby naradzenia się w szerszym gronie zakończył wizytę. Wytrącony z równowagi przesiedział pół dnia w swym zacisznym gabinecie. Przed wyjściem zdecydował się zadzwonić do ojca, aby poradził mu jak ma rozmawiać z góralką, żeby po raz kolejny nie narazić się na śmieszność.

– Tato, mam tak trudny przypadek, że wprost nie wiem jak go rozgryźć, a co więcej boję się do tej pacjentki wchodzić na salę. Dziwnie mówi i jeszcze dziwniej się zachowuje. Boję się jakiegoś skandalu, wiesz, prasa teraz tylko czyha na różne sensacje. Potem powie dziennikarzom, że to ja ją obcałowywałem i afera gotowa. Stracę klinikę i reputację. Sam wiesz najlepiej ilu mamy ludzi nam nieprzyjaznych. Ten… ten… Przegiński tylko patrzy, jak by tu rozłożyć mnie na łopatki.

– Tadeusz, podstawowa rada jest taka: musisz mieć świadka. Ja zawsze brałem Tolę na trudne rozmowy z pacjentami. Masz u siebie tą… tą… biochemiczkę… jak na nią mówicie…

– Youbi. A wiesz, że to dobry pomysł. Dzięki i do zobaczenia na niedzielnym obiedzie.

Będę przychodził z Youbi – pomyślał – jak będzie nas dwoje, to może góralka będzie się zachowywać poprawnie.

– Youbi, pójdziesz ze mną na konsultację do tej góralki.

– Oczywiście, bardzo chętnie – odrzekła Youbi, którą zawsze ciągnęło do pacjentów. Lubiła nawet czasem sobie wyobrażać, że robi obchód wieczorny. Każdy by to potrafił! Youbi w marzeniach wchodziła do kolejnej sali chorych, gdy nagle wcale nieproszony do tej podniecającej gry wyobraźni wkraczał profesor Tadeusz i surowym tonem wolał:

– Youbi, co ty wyprawiasz! przecież nie jesteś lekarzem! Marsz do laboratorium! Youbi po wielokroć przysięgała sobie, że nie będzie fantazjować na zakazane tematy, ale kończyło się zawsze na tym samym.

Następnego dnia profesor Tadeusz przemógł się wewnętrznie i odwiedził gaździnę w towarzystwie Youbi.

– Proszę jeszcze raz opowiedzieć nam dokładnie, co pani dolega. Musimy poznać szczegółowo dolegliwości, ponieważ pani magister będzie wykonywała u pani specjalistyczne badanie. Nazywa się ono kwas imbirowo-orzechowy.

– Pikna nazwa, piknijsej ni słysołom, chocia swoje lata mom i znam syćkie słowa, i pikne, i szpetne – pacjentka niespodziewanie przeszła na gwarę.

– Proszę pani, czy może pani odpowiadać na nasze pytania? Pani magister musi się ciężko napracować, aby wykonać analizę.

– To się rozumi, ze ni mo letko przy was – odpowiedziała gaździna chichocząc.

– Może pani czegoś potrzebuje? – profesor próbował zmienić temat. – Ważne jest, aby mocz był dokładnie zebrany, a zbiórkę moczu powinna poprzedzić dokładna higiena osobista.

– Syćko rozumim, mom se rzyć dokładnie umyć. Hi! hi! hi!

Gdyby można było zapaść się pod ziemię, profesor Tadeusz byłby już w stadium wykopaliskowym. Niestety musiał siedzieć i udzielać odpowiedzi na kłopotliwe pytania.

– Tak, pani Genowefo, na tym to polega – szepnął spuszczając głowę.

Następnego dnia Youbi przejrzała wszystkie próbki dostarczone do laboratorium, ale nie było wśród nich moczu gaździny. Natychmiast zameldowała o tym profesorowi.

– Youbi, idziemy do pacjentki wyjaśnić sprawę – zdecydował Tadeusz. Lubił podejmować takie szybkie decyzje. – Będziesz z nią rozmawiała, bo ja już nie mam siły.

– Pani Genowefo, dlaczego nie dostaliśmy zbiórki moczu do badania? – nieśmiało zapytała Youbi.

– Moja kamradecko imbirowo-orzechowa – słodkim tonem zagaiła gaździna – nijak ni mogłam se rzyci umyć po sarmawsku. Prysnic to dobre dla miastowych kobitek. Imbirowo-orzechowa kamradecko, przynieś mi misecke, ja se rzyc piknie umyję i orynatorowi, profesorowi cy jak mu tom, nazbirom syćko co potrzeba do tej analizy… cekojcie… Elizy… cy jak tam godocie po doktorsku.

Tadeusz pilnie studiował wzory na szpitalnej posadzce. Nie mógł przecież brać udziału w tej poniżającej go jako naukowca dyskusji. To było poniżej wszelkich wyobrażeń o powinnościach ordynatora. Jak dobrze, że wziąłem Youbi ze sobą na tę rozmowę, jeszcze musiałbym sam tę cholerną miseczkę do… jak ona to powiedziała…? Nie, obrzydlistwo!!!

Analiza dostarczonej następnego dnia próbki moczu wykazała prawidłowe stężenie kwasu imbirowo-orzechowego. Tyle nadziei i znowu skończyło się na niczym. Inni badacze również napotykali poważne trudności metodyczne. Sprawa stała się tajemnicza.

Coraz częściej słychać było angielskie określenie mysterious diseases. Wobec narastających problemów metodycznych i diagnostycznych wszyscy naukowcy zajmujący się receptorami imbirowymi oraz mentalocytami postanowili spotkać się na sympozjum na jednej z wysp Morza Śródziemnego. Zjechały się największe znakomitości. Podczas uroczystej kolacji profesor Alma z Izraela zaproponowała powołanie organizacji, która reprezentowałaby badaczy na forum międzynarodowym. Po krótkiej dyskusji zdecydowano się na nazwę European Society of Mysterious Diseases. Tadeusz marzył o dostaniu się do zarządu. Niestety, wzorem swego ojca nigdy nie zabierał nikogo ze współpracowników na zagraniczne kongresy i w naturalny sposób nie było osoby, która mogłaby wysunąć jego kandydaturę. Nieobecność w zarządzie poważnie zaważyła na dalszej europejskiej karierze Tadeusza. Nigdy nie poproszono go o przewodniczenie sesji naukowej, nie powierzono prowadzenia prób klinicznych. Gdy asystenci pytali o szczegóły, odpowiadał krótko: naukowiec nie mówi o swoich tajemnicach, naukowiec je po prostu ma.

Ordynator Antoni Przegiński pierwszego dnia swojego urzędowania przybył do szpitala o siódmej trzydzieści. Wszedł stanowczym krokiem na teren oddziału. Wokoło panowała cisza. Drzwi do sekretariatu i dalej do ordynatorskiego gabinetu były otwarte na oścież, ale nikogo w pomieszczeniach nie było.

Antoni postanowił na początek spotkać się z ustępującym ordynatorem. Niestety, nie było mu to dane. Wielkosz w myśl znanej powszechnie zasady nie zamierzał podawać swojemu następcy nawet nogi. Podawać! Ba! Nie zamierzał nawet chodzić po tej samej stronie ulicy, po której przechadzały się nogi niewdzięcznika Przegińskiego. Co więcej, nie zamierzał nawet bywać w szpitalu, na oddziale, na żadnym sympozjum, na którym stanęła stopa konkurenta.

Oddział przekazała Przegińskiemu Ola, którą przytomny na umyśle nowy zarządca folwarku szybko mianował swoją zastępczynią. Ola więc nadal trwała na swoim życiowym etacie kobiety nie do zastąpienia. Odbierała odprawy, oglądała nowych pacjentów, prowadziła specjalizacje, podpisywała receptariusze, krótko mówiąc załatwiała całą robotę za Antoniego.

 Przegińskiego choroby wszelakie nie interesowały, choroby nijakie też niespecjalnie go pociągały. Postanowił więc nie zawracać sobie głowy chorymi, skupiając się na kontaktach ze zdrową i bogatą częścią społeczeństwa. Wkręcił się w kilka zarządów fundacji medycznych oraz firm obsługujących badania kliniczne i dzięki temu nieźle prosperował, zwłaszcza finansowo. Prezesurą w zarządzie fundacji Naleśnik, sprzedającej w kilku punktach szpitala fast-foody wiecznie głodnym studentom, też nie pogardził – pecunia non o(m)let, powiadał zgorszonym starym ciotkom szpitalnym, gdy mówiły mu, że nie wypada aby ordynator miał udziały w smażalni omletów. Ale medycyna była dla Antoniego jedynie maszynką do robienia pieniędzy i niczym więcej. Lubił też zasiadać w różnych komisjach i komitetach. Zbiorowa mądrość komitetów odpowiadała mu.

Męczyło go jedynie, że poprzednik miał pewną renomę zasłużonego nauczyciela medycyny wśród młodych pokoleń lekarskich i postanowił mu dorównać. Uczenie krok po kroku nie wydawało mu się zajęciem atrakcyjnym, ale egzaminowanie kandydatów na specjalistów chorób wszelakich wydało mu się fajne. Można było dołożyć niejednemu zarozumialcowi, co to przechwalał się na odprawie jak wyciągnął na dyżurze jakiegoś nieszczęśnika ze wstrząsu.

Przegiński został też naczelnym ekspertem chorób wszelakich w całym powiecie. Funkcja ta nie wymagała specjalnych poświęceń ani umiejętności. Jedynym mankamentem była konieczność przygotowywania pytań na egzamin specjalizacyjny z chorób wszelakich dla żądnych tego tytułu młodzików.

Czytanie linijka po linijce pytań ułożonych przez innych ordynatorów nudziło Antoniego okropnie. Jacyś starzy egzaminatorzy nadesłali pytania pisane na maszynie i nie można było dać ich nikomu do wpisania w komputerową bazę danych. Polecenie nawet najbardziej zaufanej osobie wprowadzenia pytań do bazy danych to zawsze jakieś zagrożenie przeciekiem na zewnątrz, a na to Antoni nie mógł sobie pozwolić. Zamiast trudzić się przepisywaniem, sam szybko machnął pytania z genomiki.

Antoni czuł się naukowcem i najbardziej pociągał go genom człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem budowy chromosomu jedenastego i dziewiętnastego. Pasjonował się też proteomem i tak naprawdę chciał zostać znanym na całym świecie proteomikiem.

Jesień roku dwa tysiące… któregoś tam była piękna. Antoni spieszył się właśnie na kongres badaczy proteomu do San Francisco, gdy durny sekretariat egzaminu chorób wszelakich przysłał mu do ostatecznej akceptacji pytania, które miały być w najbliższym teście z chorób wszelakich. Rzucił okiem tu i tam, wszystko z grubsza się zgadzało. Szybko złożył więc swój podpis i pognał na lotnisko, nie mógł przecież spóźnić się na samolot, który miał go wieźć do wielkiego świata nauki.

Antoni pilnie śledził wypowiedzi największych genomików i proteomików, a wieczorami spacerował ulicami San Francisco. Pewnego razu trochę zabłądził i wylądował w słynnej dzielnicy Castro. Wstąpił na kawę do jednej z wielu kawiarni i popijając cappuccino, przyglądał się siedzącym wokół mężczyznom. Wszyscy byli wypielęgnowani, wypucowani, a do tego ubrani bardzo kolorowo. Podobało się to Antoniemu i na pamiątkę pobytu na kongresie kupił sobie różowy krawat, który zakładał na specjalnie uroczyste okazje. Ładnie go to odróżniało od wystrojonych w bordowe, a może raczej buraczkowe krawaciny innych ordynatorów w Wielkim Mieście.

Od pierwszego wejrzenia było widać, że Przegiński to elegancki gość. A inni… nie ma co ukrywać, wyglądali jak waszecie, co nie bywali w wielkim świecie!

 Antoni wrócił z San Francisco i jak zawsze około w pół do ósmej przyszedł do szpitala. Przechodząc koło kiosku z prasą zauważył, że kilka osób z rozłożonymi płachtami Odgłosów Wielkiego Miasta z ożywieniem coś sobie pokazuje. Na widok Antoniego wszyscy ucichli i pospiesznie rozeszli się do swoich zajęć.

– Co u licha, trędowaty jestem czy co? – pomyślał Antoni. – Skarpetki mam chyba w jednakowym kolorze… co oni tak dziwnie reagują na mój widok? Wszedł do gabinetu i zajął się czytaniem korespondencji.

Ciszę panującą w pomieszczeniu nieoczekiwanie przerwał terkot komórki. Dzwoniła znajoma redaktorka z Odgłosów Wielkiego Miasta z prośbą, aby Antoni skomentował wyniki egzaminu specjalizacyjnego z chorób wszelakich, który odbył się w czasie jego pobytu na kongresie w San Francisco. Podobno oblało 98,72% zdających! Antoni jeszcze w trakcie rozmowy spod stosu korespondencji wyciągnął egzemplarz Odgłosów Wielkiego Miasta.

Gazeta największą czcionką jaką dysponowała drukarnia donosiła:

Nijakie pytania z chorób wszelakich! Nijaki ordynator!

Egzamin z chorób wszelkich oblało 98,72% niedoszłych specjalistów! Ciekawe czy Pierwszy Ordynator rozwiązałby test, w którym oczekiwane są odpowiedzi, że dwa razy dwa jest 5,25! Skąd te dziwne i zdumiewająco szczegółowe liczby? Jak dowiedzieliśmy się w Epicentrum Egzaminów, drukarz zapomniał założyć okularów do czytania i w kilku wersjach testu powstały błędne klucze odpowiedzi. Ordynator Przegiński po dwóch dniach i dwóch nocach namysłu postanowił uznać, że zarówno odpowiedź dwa razy dwa jest cztery, jak i dwa razy dwa jest 5,25 jest prawidłowa. Na takie rozsądzenie sprawy pozwala mu regulamin przeprowadzania egzaminów. Niestety nasz reporter nie mógł otrzymać regulaminu do wglądu, ponieważ ordynator zjadł kartki przed przeczytaniem, żeby nikt inny nie poznał ich treści.

Co by tu powiedzieć? – pomyślał trochę wystraszony. – Chyba przegiąłem z tymi pytaniami z genomiki, co je w ostatniej chwili wrzuciłem. Nie mogę jednak powiedzieć tej redaktorce, że czterdzieści dwa pytania opracowane były na podstawie ostatniego numeru International Journal of Genomics dostępnego tylko on line i to po zalogowaniu się płatnym hasłem, które kosztuje 200 dolarów rocznie. Stać go było na to, bo wrzucił dostęp do pisma w koszty fundacji Omlet, która była firmą-córką fundacji Naleśnik i również wyznawała zasadę, że pecunia non o(m)let.

Gazeta w kolejnych wydaniach donosiła, że treść spożytego regulaminu niekorzystnie wpłynęła na funkcjonowanie przewodu pokarmowego ordynatora Antoniego. Musi on często udawać się w ustronne miejsce, co w przykry sposób ogranicza jego możliwość sprawowania urzędu pierwszego ordynatora chorób wszelakich. Krążą nawet pogłoski, że władze Wielkiego Miasta odwołały ordynatora z funkcji. Reporter próbował ustalić jakie są fakty w tej sprawie, ale udało mu się dowiedzieć jedynie, że podobno korespondencja w sprawie ewentualnego odwołania Antoniego też została zjedzona przed przeczytaniem. Życie z rozpędu toczyło się dalej, ale w zupełnie innym rytmie.

Ach, co to był za oddział! – po wielokroć myślała Matylda, wspominając swoje pierwsze miejsce pracy. Próżno by szukać drugiego takiego w Wielki Mieście, w powiecie, a przez długie latach zdawało się, że nawet we wszechświecie. Czas płynął, a przekonanie o niepowtarzalności macierzystego oddziału tkwiło w Matyldzie w tym samym miejscu. Czasami miała wrażenie, że przybrało postać ości lub zgoła jej maleńkiego fragmentu, który zdawał się mieć jedną cechę – był nie do usunięcia.

A przecież wystarczyło spełnić tylko jeden warunek: pożegnać się z przeszłością. Każdy wędrowiec wie, że nigdy nie powinno się ruszać w daleką drogę bez pożegnania. Nie wiedziała, nie przypuszczała – bo niby skąd miała się dowiedzieć, że droga z malutkiej sadzawki na szerokie wody oceanów jest otwarta dla każdego, kto nie rezygnuje.

Świat, który Matylda poznała, gruntownie zmienił jej system wartości, hierarchię spraw zawodowych i intelektualnych. Niekończące się poczucie zobowiązania wobec całej ludzkości z czasem jednak rozlazło się, rozproszyło i w żaden sposób nie dawało się zlepić. To już nie było to co  z młodości, na progu kariery. Zamieniła przy nadarzającej się okazji prace na konsultacje w poradniach.

Jednak od czasu do czasu telefonował ktoś z dawnych pacjentów. W pochmurne przedpołudnie rozległ się właśnie jeden z takich nielicznych dzwonków. Bez entuzjazmu podeszła do aparatu.

– Tak, słucham.

– Dzień dobry, tu Jan Bączek, panin krajan zza Buga. Dzwoniłem do szpitala, ale powiedzieli, że pani tam nie przyjmuje.

– Tak, to prawda.

– A gdzie pani przyjmuje?

– Jak by to panu powiedzieć, panie Jasiu…

– To ja przyjadę do domu. Muszę koniecznie się z panią zobaczyć – kontynuował nie zrażony pan Jasio.

– Panie Jasiu, nie prowadzę praktyki prywatnej, a poza tym spodziewam się rodziny.

– Której rodziny? Z naszech stron? To przyjedziem razem – ucieszył się.

– Nie, to rodzina ze strony męża.

– Aaa, to nie jest żadna rodzina. Pani doktór już zapomniała jak w naszych stronach mówią?

– Nie pamiętam.

– Kaszanka nie wędlina, synowa nie rodzina. Tak czy inaczej, muszę się z panią skontaktować absolutnie. Mnie wzięli w zeszłem tygodniu do szpitala i sztucznie spuszczali ciśnienie. Ordynator powiedział, że był przedzawał i przykurcz naczyń mózgowych. No i teraz obowiązkowo muszę zrezygnować z tego ciśnienia. A do tego wdała mi się dezynfekcja.

– Chyba infekcja, panie Jasiu?

– A co za różnica, opad mam i tak ponad sześćdziesiąt. Pani słucha dalej – mnie jest w dodatku ciasno pod paznokciami i cukier mam chwiejący. Nie powiem, lubię zjeść coś słodkiego, ale zaraz popijam ziołami na cukrzycę.

– Panie Jasiu, ale dlaczego ja właśnie mam leczyć te wszystkie choroby?

– Bo pani jest jak maść tygrysia!

– Nie rozumiem.

– No, przecie mówię wyraźnie i po polsku, pani jest jak maść tygrysia, co na wszystko pomaga – oświadczył stanowczo pan Jasio.

– To może pan posmaruje się taką maścią – odpowiedziała Matylda nieświadoma inwencji medycznej pana Jasia.

– Smarowałem się cały tydzień. Nic nie pomogło. Została już tylko pani.

– Czyli nie mam wyboru?

– Chyba nie.

Od niepamiętnych czasów zawsze pochylała się nad czyimś zdrowiem, kłopotem, niepokojem. Odpowiadała na dramatyczne pytania: jak to, kontrola za trzy miesiące, ale czy ja dożyję do tego czasu? Ależ tak, oczywiście, że pan dożyje – zapewniała. Czy służenie zdrowiu innych ludzi było bezterminowe, nie miało kresu ani końca? Nie znając dobrej odpowiedzi na te pytanie ciągle odsuwała termin jej udzielenia. Wybujałe poczucie własności cudzych problemów oraz odpowiedzialności za dorosłe osoby malało, kurczyło się i marszczyło. Przypominało losy kolorowego balonika, który odlatywał coraz dalej, tracąc z upływem czasu swoje rozdmuchane rozmiary, by któregoś dnia zniknąć na bezkresnym niebie.

W duszy doktor Przekory rozkwitały uczucia niskie i podłe, do tej pory zupełnie jej nieznane, wręcz przez całe życie zakazane, a przez to słodko grzeszne. Gdy słyszała jadącą na sygnale karetkę pogotowia, odczuwała boską ulgę, że to nie ona siedzi w środku balansującego na zakrętach samochodu. Świadomość, że nikt nie może jej zmusić do dyżurowania, sterroryzować ani zagrozić administracyjnymi rygorami sprzyjała polubieniu zupełnie nowych obyczajów. Na przykład godzinami bezwstydnie oddawała się słuchaniu muzyki operowej, analizowała frazy i ciepło brzmienia głosów, kompletnie przy tym nie przejmując się długością kolejek zbolałych pacjentów pod gabinetami znajomych specjalistów. Odmawiała telefonującym koleżankom wysłuchiwania opowieści o trudnych przypadkach medycznych, nie chciała znać wyników badań przyjętych wczoraj do szpitala pacjentów, nie była też ciekawa, ile osób zrobiło awanturę ani co nowego wymyśliła kierownicza siła przychodni.

Potrafiła w środku dnia snuć się bez końca po sieci, planując podróże do Monte Carlo. Obliczała koszt ekspedycji z uwzględnieniem pobytu w pięciogwiazdkowych hotelach. Musiała takie wybierać, bo o inne miejsca do spania w Monte Carlo nie było łatwo. Gdy była w dobrym humorze, dorzucała do wirtualnych kosztów przelot helikopterem z lotniska Cote d’Azur do Monako. Odtwarzała swój naturalny kod genetyczny egoizmu i walki o swoje, niszcząc polimorficzny gen służebności wobec całego świata. Dobrze się czuła w roli osoby z prawomocnie dozwolonym egoistycznym podejściem do życia. Miała wrażenie, że dostała nową tożsamość i gra rolę koronnego świadka..

Nieskromnie zadowolona z siebie i niesłużalczego trybu życia, doktor Matylda Przekora w słoneczne kwietniowe południe zmierzała w stronę przystanku sto siedemdziesiąt pięć.

– Jedzie pani na drugą zmianę do szpitala? – zapytała stojąca pod wiatą sąsiadka, znana w okolicy pobożnisia.

– Nie, nie jadę do szpitala. Już tam nie pracuję – odrzekła Matylda.

– Jak to pani tam nie pracuje? To gdzie pani pracuje, jak tam pani nie pracuje? – dociekała pobożna.

– Nigdzie.

– Co też pani opowiada! – oburzyła się sąsiadka. – A powołanie?!

– Nie czuję – Matylda krótko zbyła pobożną.

– To niemożliwe, powołanie jest na zawsze, na całe życie, aż do śmierci! To dar dany od Boga.

– Widocznie pan Bóg dał mi powołanie na czas określony i mój termin minął. Wie pani, tak jak w umowie o pracę.

– Ależ pani doktor głupoty opowiada – pobożna była wyraźnie poirytowana.

– Może i opowiadam głupoty – jak to pani elegancko ujęła – ale tu chodzi o mnie i nieśmiało zauważam, że wiem co mówię.

– Pani musi pracować, bo ma pani powołanie, dar Boga  – dowodziła pobożna.

– Bóg dał, Bóg wziął – Matylda odczuła potrzebę zademonstrowania, że detale katolickiej obyczajowości nie są jej obce, po czym szybko wsiadła do autobusu, który nadjechał niczym na zamówienie. Lubiła punktualność warszawskich autobusów.

Dziś miała nawet wrażenie, że uchroniły ją od odbycia przymusowej spowiedzi w pobliskim kościele.

Jaki grzech musiałaby wyznać? To oczywiste – grzech zaniechania realizowania boskiego daru powołania. Przez niedomytą szybę autobusu widać było pobożną, która robiła się coraz mniejsza, niewyraźna, aż wreszcie po kilku minutach zupełnie niewidoczna.

Po kwadransie autobus dojechał do pętli przy lotnisku. O czternastej lądował samolot z Chicago i wszyscy pasażerowie zmierzali do hali przylotów. Niewielkie pomieszczenie wypełniały stęsknione rodziny, wydelegowani pracownicy międzynarodowych korporacji z nazwiskami szefów przyjeżdżających na posiedzenie zarządu, podejrzani pośrednicy oraz energiczni taksówkarze mruczący pod nosem swoje mantry o tanich przewozach do innych miast. Zbliżały się święta wielkanocne, wszystkich gnało do domu. Wielki Czwartek był więc takim dniem, w którym przyjazd był w samą porę. Można było odebrać gościa zza wody, spokojnie dojechać do domu i jeszcze przygotować święta.

Matylda stanęła obok starszej kobiety ubranej w krótki kożuszek. Kobieta, wyraźnie zdenerwowana, szukała okazji do rozmowy.

– Pani, pięć lat czekam na powrót syna i doczekałam się! Ożenił się w tej Ameryce. Mówi, że żona to dobra kobieta. Mają córeczkę.

– A jak na imię ma wnuczka? – zapytała Matylda.

– Pani, jakoś tak po zagranicznemu… coś jakby… renifer… po naszemu powiedzieć…

– Jennifer? – wtrąciła Matylda.

– Chyba pani utrafiła – z wyraźną ulgą potwierdziła kobieta.

Samolot wylądował punktualnie i po kwadransie w drzwiach ukazała się kuzynka, powracająca z długiej wyprawy za ocean. Do kobiety w kożuszku podbiegł wysoki blondyn ostrzyżony na jeża. Objął matkę mocnymi ramionami i ucałował serdecznie.

– Synek, synek kochany, mój malutki – rozszlochała się i cmoknęła go w policzki chyba z pięć razy z każdej strony.

– Mamo, to jest… – zaczął niepewnym głosem wycałowany synek. Za nim stała drobna, czarnoskóra kobieta z dziewczynką na ręku.

– Moja babcia, moja babcia – niespodziewanie i po polsku zawołała uradowana dziewczynka.

– Synku… synku… coś ty… – zdążyła tylko powiedzieć babcia i osunęła się na podłogę, nim ktokolwiek zdążył ją podtrzymać.

– Mamo… mamo… co ci jest? Mamo, zapomniałem ci napisać… O Boże, ona chyba nie oddycha. Niech ktoś zawoła pogotowie! Mamo! obudź się – błagał drżącym głosem synek. Wokół kobiety i synka gromadzili się ludzie. Gapili się czekając na ciąg dalszy, który przecież musiał nastąpić. Widok był lepszy niż w teatrze lub najlepszym brazylijskim serialu, bo na żywo i bez biletów!

– Przepraszam państwa, proszę o przejście. Jestem lekarzem! – Matylda słyszała to sloganowe powiedzenie, dobiegające do niej jakby z oddali. Głos miał irytującą, paniusiowate brzmienie. Poznałaby tę tonację nawet na końcu świata. Zawsze ją złościła, gdy odsłuchiwała swoje radiowe pogadanki o zdrowiu.

Po udzieleniu pierwszej pomocy na lotnisku i odholowaniu kuzynki na dworzec kolejowy Matylda dotarła do domu tak wyczerpana, że krótka drzemka była tym, co zaordynowała sobie w pierwszej kolejności. Sypianie w ciągu dnia było jej nowym obyczajem, nigdy wcześniej niepraktykowanym. Jednak dzisiejsza drzemka nie była relaksująca. Śniło się jej, że coś pisze na blankiecie recepty. Wprawdzie tekst był niewielkich rozmiarów, ale wyglądał jakoś inaczej. Było to kilkanaście linijek, wprawdzie skreślonych jej charakterem pisma, ale mających inną kompozycję niż zazwyczaj na recepcie. Zmieniła okulary i jeszcze raz spojrzała na kartkę.


Biorę na przechowanie ludzkie lęki,

Smugą cienia podążające za mną,

Niedające się oswoić ani pomniejszyć.

Zwalczam polimorficzny gen służebności,

Nienaturalnie wybujały i patologiczny,

Wyhodowany na zbyt częste okazje.

Zdrowy egoizm skrywam chorobliwie,

Chowam go przed światem ze wstydem,

Niczym łokcie z przetartym ubraniem.

Odczepiam cień na krótką chwilę,

Jedynie w samo południe,

Niczym samotny rewolwerowiec,

Idę pustą drogą, wypatrując

Kto skrywa się za zamkniętymi oknami.

Nie możesz chybić! – wołają zza zasłon.

Banalne rady z wyprzedaży idei,

Która potrwa nie dalej niż do jutra.


Przeczytała tekst kilka razy. Dlaczego piszę tak politycznie niepoprawne wyznania i w dodatku na blankiecie recepty? zaniepokoiła się nie na żarty. Zanim znalazła odpowiedź, obudziło ją tykanie zegara. Dźwięki były zbyt głośne. Zdawały się dochodzić ze wszystkich kierunków, choć w pokoju był tylko jeden reklamowy zegar. Długo nie lubiła głośno tykających staromodnych zegarów z dużym wahadłem z powodu bezsennej nocy wigilijnej, którą spędziła w dzieciństwie u cioci Mani. Właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu nie mogła usnąć. Wcale nie dlatego, że dostała w prezencie zabawkę – gumową skaczącą zieloną żabkę, którą bawiła się przez cały wieczór. Zielonych i w dodatku żywych żabek było w okolicy pod dostatkiem. Po wielokroć zasypiała i budziła się z powodu zegara, a nie wesołej zabawy ze skaczącą żabką. Nie wiedziała, czy można zatrzymać zegar i czy w ogóle wypada kogoś prosić o taką przysługę. Było to chyba najpoważniejsze wydarzenie z dzieciństwa związane z upływem czasu, na który zwyczajem wszystkich dzieci nie zwracała większej uwagi.

Pociągała ją bardziej przestrzeń niż czas. Przestrzeń była czymś realnym, a nawet namacalnym, wymagała bowiem pokonywania. Czasu nie trzeba było pokonywać. Pędził do przodu, nie pytając nikogo o zdanie. Nawet gdy komuś stanął zegarek, nie zatrzymywało to przecież biegu zdarzeń. Punktualność nie była w jej dzieciństwie znana, ale też nie praktykowano spóźniania się. Rytm wyznaczała przyroda i nie miała ona zwyczaju wypominać komukolwiek, że się opóźnia. Gdy sąsiad zagapił się i przed zimą nie uszczelnił watą okien, któregoś poranka po prostu budził się w wyziębionym mieszkaniu. Przyroda nie karciła zagniewanym spojrzeniem leniwego gospodarza domu, jedynie przypominała, że czas mija nieubłaganie.

***

Zegarki… zawsze miała do nich słabość. Z pewnym wysiłkiem przypomniała sobie swój pierwszy zegarek. Był raczej mały, z białą tarczą ozdobioną złotym napisem. Litera „zet” w nazwie marki miała zamaszysty, długi ogon. Nosiła swój pierwszy zegarek, długo nie zwracając specjalnie uwagi na jego wygląd. Co kilka lat zmieniała jedynie skórzany pasek, który rozdwajał się na końcu.

Jedyny szwajcarski zegarek, jaki widziała w swoim młodym życiu pochodził sprzed wojny i należał do matki. Podobno koperta była ze złota. Tarczę zdobiły mieniące się pod wpływem światła, naprzemiennie ułożone małe trójkąciki. Po wojnie zegarek niestety zepsuł się i nie można go było naprawić. Potrzebne były części z innej epoki.

Czasami kręciła wskazówkami starego zegarka do tyłu. Jednak epoka nie ulegała zmianie, a czas się nie cofał. Po okresie bezskutecznych eksperymentów z cofaniem wskazówek uznała, że zabawa jest nic niewarta i nie należy naprawiać starych zegarków.

Żyła czasem teraźniejszym. Najdłuższy odcinek przyszłości, jaki była w stanie ogarnąć wyobraźnią, nie przekraczał czterech tygodni. Dziś nie pamięta, na co bardziej czekała – na pensję czy na miesiączkę. A może ani na jedno, ani na drugie, oczekiwane bowiem dobra nadciągały na ogół bez większych zakłóceń.

Po kilku latach pracy stała się posiadaczką niewielkich oszczędności. W lipcowe popołudnie, wlokąc się główną ulicą opustoszałego miasta, odruchowo weszła do renomowanego sklepu jubilerskiego. Wnętrze było ciche i nieomal puste, a sprzedawca nie zakłócał wchodzącej osobie pierwszych chwil potrzebnych na rozejrzenie się.

W gablocie wyłożonej granatowym aksamitem, na centralnym miejscu leżał nieskończenie piękny zegarek z metalową bransoletą, która z pewnością nie rozdwajała się podczas noszenia. Przez długą chwilę nie mogła oderwać od niego wzroku. Nigdy do tej pory nie kupowała drogich rzeczy, nie miała nawet pojęcia, jak należy zacząć rozmowę ze sprzedawcą. Wreszcie starszy mężczyzna o starannej fryzurze, w garniturze z kamizelką, przerywając milczenie zapytał uprzejmie:

– Czy mogę pani służyć? – ta staromodna forma pytania, a nie powtarzana co chwila w wykoślawionej formie wersja „w czym mogę pani pomóc”, a przez to czyniąca z każdego osobę nie w pełni sprawną, zdaną na obowiązkową pomoc panienki z tipsami na paznokciach lub młodzieńca z nażelowaną czupryną, dodała jej odwagi. Ku własnemu zaskoczeniu wygłosiła trochę kokieteryjną kwestię:

– Proszę mnie zachęcić do kupna tego zegarka – powiedziała lekko zdenerwowana. Czekała na odpowiedź sprzedawcy z szybszym niż zwykle biciem serca.

– To jest bardzo dobry szwajcarski zegarek – sprzedawca powiedział tylko to jedno zdanie. Poczuła się do tego stopnia przekonana, że następnego dnia, pozbywając się wszystkich swoich oszczędności, kupiła ów bardzo dobry szwajcarski zegarek. Miał piękną, prostą linię, a każda jego część, która dawała się odłączyć, była oznaczona wygrawerowanym numerem katalogowym. Spoglądała na zegarek wielokrotnie każdego dnia, badając puls swoim pacjentom. Czyniła to przez kilka dziesięcioleci. Zegarek zawsze wydawał się jednakowo piękny, a każde spojrzenie upewniało ją w tym przekonaniu jeszcze bardziej. Nabrała nawyku zerkania na przegub każdej nowo poznanej osoby, ale spotkała zaledwie dwie z takim samym zegarkiem. Miała wrażenie, że należy do tajemnego klubu posiadaczy bardzo dobrych szwajcarskich zegarków.

Po wielu latach użytkowania coś w zegarku pękło. Może jakaś najważniejsza sprężyna? Już wiedziała, że nie naprawia się starych zegarków. Nowe epoki nie miały części zamiennych do przedmiotów z czasów minionych. Odłożyła zegarek do kasetki z nieczęsto używanymi przedmiotami.

Nie kupiła sobie nowego zegarka naręcznego. Nieliczni pacjenci, których teraz badała nie wymagali aż tak starannych obliczeń częstości pulsu, jak posiadacze częstoskurczów w liczbie dwustu uderzeń na minutę, których przyjmowała kiedyś na ostrych dyżurach.

Zupełnie niespostrzeżenie wkroczyła w epokę zegarów na ścianie. Do tej pory ciche mieszkania z tykającymi zegarami kojarzyły się jej z wizytami w domach, które odwiedzała przed laty, pracując w pogotowiu. Mieszkania miały naftalinowy zapach, nadmiar staromodnych przedmiotów i często tykające głośno zegary. Czasem odnosiła wrażenie, że swoją wizytą zakłóca niespieszny rytm odmierzany przez te czasomierze. Czuła się nieswojo. Nie pasowała ze swym pośpiechem i starannie skrywanym niepokojem młodego lekarza do wnętrza, w którym czas upływał w ciszy, bez lęku, wręcz dostojnie, niekiedy tylko z bólem, do którego uśmierzenia bywała wzywana. Dokładała starań, by wniknąć w spokojny rytm otoczenia. Poddanie się temu rytmowi pozwalało przez chwilę odpocząć. Po dyżurze krytyczny moment zmęczenia przychodził zwykle około czwartej lub piątej po południu. Dziś też zasnęła o podobnej porze. Ocknęła się w stanie, który nie od razu pozwalał na rozpoznanie, z jaką rzeczywistością ma do czynienia.

– Czyżbym zasnęła podczas wizyty u pacjentki? – pomyślała. Po krótkiej chwili zorientowała się, że nie ma powodu do niepokoju.

Mieszkanie nadal wypełniała cisza przerywana rytmicznym tykaniem. Nikt niczego od niej nie oczekiwał. Pomyślała, że lubi reklamowe zegary tak powszechne od jakiegoś czasu w nieomal wszystkich gabinetach lekarskich. Nie dlatego, że były podarowane przez przymilnych repów. Nie dlatego, że niektóre z nich miały nawet ładną linię, która najbardziej lubiła w zegarach. Miały ciekawszą cechę. Odmierzały czas na cudzych  ostrych dyżurach.