Maść tygrysia 3.0 – odcinek drugi

Rozdział 2: Odbiór dyplomu lekarza

Matylda powróciła  do Sarmawy z krótkiego wyjazdu na południe kraju i szykowała się do uroczystości odbioru dyplomów lekarza, którą wyznaczono na 24 kwietnia. Nadchodząca, nowa rzeczywistość polityczna ogarniająca Sarmalandzką Republikę Ludową docierała do niej we fragmentach i mgle. Miała ważniejsze zmartwienia na głowie niż polityka.

 – Będę leczyć ludzi? Kurcze, ale jak to się właściwie robi??? – zapytywała samą siebie, bo przecież nie mogła nikomu innemu zadawać takich pytań. -Muszę koniecznie  dowiedzieć się jak to się robi, tylko od kogo??? Niby na wykładach profesorowie mówili, że naparstnicę daje się w niewydolności krążenia –ale kiedy? komu? jak długo??? Odpowiedzi na tak szczegółowe pytania, niestety nie podawano na wykładach ani też nie było w książkach.

Wiedziała tylko jedno, aby leczyć musi odebrać dyplom lekarza i na tym postanowiła chwilowo skupić się. Rozwiązanie innych egzystencjalnych i intelektualnych dylematów musiało poczekać na swój odpowiedni czas.  
Odbierających dyplom lekarza było trochę ponad setkę. Część stanowili maruderzy z poprzedniego sezonu, część przodownicy pracy z aktualnie trwającego roku akademickiego.
Dziekan będący jednocześnie chirurgiem nie lubił tracić czasy na aktywności nie zakończone opisem  przeprowadzonego zabiegu, dlatego dzień odbioru dyplomów zawsze wyznaczał na środę, tradycyjny dzień nieoperacyjny.
– Zejdzie mi pewnie ze dwie godziny na tych uściskach i uśmiechach – pomyślał wysiadając z taksówki przy Klubie Medyków.
-Dzieńdobrypaniedziekanie, dzieńdobrypaniedziekanie – szemrały szeregi elegancko wystrojonych, świeżo upieczonych absolwentów wydziału lekarskiego. Rodziców, ciotek i rodzeństwa nie było zbyt wiele w gronie oczekujących na uroczystość. W końcu środek dnia! Wszyscy budowali lepszą przyszłość  Sarmalandzkiej Republiki Ludowej. Burżuazyjne zwyczaje bywania rodzin absolwentów na odbieraniu dyplomów ukończenia wyższej uczelni jeszcze nie były w modzie.
Tuż przed jedenastą wszyscy przeszli do sali balowej i zasiedli po obu stronach pomieszczenia, zostawiając szeroki pas przestrzeni po  środku aby dostojna profesura mogła bez przeszkód przejść do sceny.
Pochód otwierał dziekan Zbigniew Przekora, za nim dwóch prodziekanów i pan Jan szef dziekańskiego sekretariatu z dyplomami ułożonymi w dwóch rzędach, na tacy przykrytej zielonym suknem.
Dostojna profesura wkroczyła na sceną i zasiadła na fotelach. Próżni strojnisie poprawili  dziekańskie sukienki i ułożyli ładnie fałdy. Dziekan Przekora skinął na pana Jana, który z kolei dał znak dyrygentce chóru akademickiego. Pani Emilia uniosła ręce ku górze i z impetem przemieściła je ku dołowi.
Odśpiewano okolicznościową pieśń  akademicką po łacinie i przystąpiono do słownej części ceremonii.
Dziekan wygłosił przemówienie które zwykle na tę okazję miał przygotowane, będące swobodnym streszczeniem treści przysięgi lekarskiej. W ostatniej chwili zdecydował się dodać coś osobistego.
– Jesteście ostatnią grupą absolwentów której wręczam dyplomy. Przechodzę od nowego roku akademickiego na emeryturę. Właśnie uświadomiłem sobie, że wy przejdziecie na emeryturę już w dwudziestym pierwszym wieku. Co za piękna perspektywa! Tyle lat pięknej pracy przed wami.
Ale jeszcze nie jesteście lekarzami dopóki nie złożycie przysięgi. Proszę wszystkich o powstanie, a absolwentów odbierających dziś dyplomy o podniesienie prawej ręki ku górze i powtarzanie za mną słów przysięgi:
– Przyjmując z czcią i głęboką wdzięcznością nadany mi stopień lekarza…
Absolwenci z nieco ściśniętymi  wzruszeniem gardłami powtórzyli pierwsze zdanie za dziekanem. Potem drugie, trzecie, kolejne… -Przysięgamy to  uroczyście! – tonacja była w tym momencie już zupełnie dźwięczna.
-Teraz skoro jesteście już pełnoprawnymi lekarzami przystępujemy do wręczenia dyplomów. Wywołani po nazwisku podchodzili niepewnym krokiem i jeszcze bardziej ostrożnie wchodzili schodkami na podwyższenie. Dziekan podawał dyplom i prawicę ubraną w rękawiczkę do uściśnięcia.
– Matylda Przekora –  dziekan jakby nieco głośniej wymówił nazwisko i dodał objaśniając zgromadzonym.
– Z Matyldą  już wiemy że nie jesteśmy spokrewnieni, ustaliliśmy to gdy zdawała  u mnie egzamin z chirurgii. Ale państwo jeszcze nie wiedzą tego. Ale ponieważ nikt i tak w to nie uwierzy skazani jesteśmy na wzajemne popieranie się. Matyldo gratuluję dyplomu. Mam nadzieję, że zostaniesz na uczelni.
Takjestpaniedziekanie –wymamrotała półprzytomna z wrażenia Matylda, że publicznie zostało skomentowane jej nazwisko, identyczne z nazwiskiem dziekana Przekory. Odebrała podany dyplom, uścisnęła dziekańską prawicę przyobleczoną w czarną rękawiczkę.  Dłoń nie była  przyjemna w dotyku. Materiał rękawiczka był chropawy, gryzący, sztuczny.
Po odebraniu dyplomu cała uwagę skupiła na tym aby zejść z chybocących schodków dostawionych do sceny. Ostrożnie stawiała kolejne kroki. Uff, udało się! Siadła obok koleżanki z grupy studenckiej i zajęła się oglądaniem dyplomu.
Wygląd dyplom miał taki sobie. Granatowe płótno lichej jakości, wytłoczony napis w kolorze złotym  wydawał się jakiś obcy i jakby jej nie dotyczący.
-Jestemlekarzem, jestemlekarzem, jestemlekarzem – powtórzyła sama sobie kilkakrotnie aby w końcu uwierzyć. -Muszęiśćdopracy, muszęiśćdopracy, muszęiśćdopracy – pomyślała. Uroczystość dobiegła końca i wszyscy powoli wychodzili z sali balowej Klubu Medyków. Schodziła wyślizganymi  schodami z pierwszego piętra zamyślona nad perspektywą konieczności udania się do pracy.
-Boże czy to znaczy, że ja nigdy już nie będę miała wakacji??? Nigdy nie wyjadę na wakacje?? Chciało się jej płakać, wyć, uciec na koniec świata. Przyśpieszyła kroku aby wyjść na świeże powietrze, spojrzeć na kwitnące gałęzie wzrokiem człowieka jeszcze niż zakutego w kajdany pracy. Nagle wyrżnęła czołem w framugę otwartego okna, wystającego na schody pomiędzy salą balową a holem Klubu Medyków.
Pogrążona  w rozpaczy z powodu perspektywy niewyjechania już nigdy w życiu na wakacje mogła zderzyć się nawet ze statkiem. Też by go nie zauważyła. Nawet nie poczuła bólu powstałego wskutek uderzenia we framugę okna cała zatopiona w egzystencjalnym bólu globalnym urosłym wskutek uświadomienia sobie brakuwakacji, brakuwakacji, brakuwakacji. Nic nie dołowało ją bardziej!
Gdy doszła do siebie i otrząsnęła się z bólu brakuwakacji, złożyła podanie o staż podyplomowy na uczelni. Deklaracja złożona publicznie przez dziekana Przekorę okazała się być skuteczna. Staż otrzymała, pozostała do rozstrzygnięcia kwestia wybory oddziału chorób wszelakich spośród czterech działających w Wielkim Mieście.
Ponieważ egzamin końcowy z chorób wszelakich podczas studiów zdawała na oddziale ordynatora Władysława Wielkosza i poszedł jej nieźle uznała, że naturalnym będzie kontynuowanie edukacji w tej samej placówce. 
Egzamin zdała świetnie z dwóch powodów – po pierwsze była nieźle obkuta, a po drugie nie trafiła przed oblicze ordynatora, lecz do jego zastępczyni dr Oli Budkiewicz.
Ordynator Władysław Wielkosz, zwany przez swoich asystentów Dablju & Dablju tego dnia, gdy Matylda zdawała egzamin końcowy z chorób wszelakich nie miał głowy do sprawdzania co przysłani na egzamin studenci mają pod czuprynami. Dokładnie trzeba by powiedzieć, że nasłani przez dziekanat. Wybierał się właśnie do ministerstwa po odbiór służbowego paszportu w związku z wyjazdem na 1st European Congress of Porphyrin Metabolism, które to substancje wyniosły go na wyżyny nauk medycznych i przyniosły nominację na ordynatora.
 
Porfiryn w Sarmalandii nikt nie oznaczał i ordynator instynktownie wyczuwał, że może to być znakomita droga do kariery i sukcesu, którego pragnął najbardziej z wszystkiego na świecie.
Spoglądając na wzór chemiczny porfiryny dopiero po latach Matylda zauważyła jego zamkniętą strukturę i cząsteczki chemiczne zwrócone do siebie. Budowa cząsteczki porfiryny znakomicie  oddawała symboliczny sens wszystkich aktywności ordynatora i jego rodziny – pomyślała zaskoczona swoim odkryciem.
Powróciwszy z zagranicznego stypendium zastanawiał się, jak może spożytkować z trudem nabyte i w końcu rzadkie umiejętności oznaczania porfiryn, gdy kompletnie niespodziewanie stanął przed wyborem: kariera wyłącznie naukowa czy dodatkowo także ordynatorska?
Dotychczasowy szef oddziału dostał zawału serca, i mimo że wszystko przebiegło bez większych komplikacji, postanowił zakończyć karierę medyczną, nie czekając na następną zapaść sercową. Konkurs na nowego ordynatora oznaczał dla zespołu lekarskiego wybór między biernym poddaniem się temu, co przyniesie los a aktywnym zadziałaniem przy wyborze następcy. Szpitalne tam-tamy wybijały zgodnym rytmem, że na oddział ma chrapkę doktor Nerwa, safanduła i nudziarz. Przy nim nikt by nie rozwinął skrzydeł, a jeżeli nawet jakiemuś orłowi udałoby się wzbić w niebo, to nie zaleciałby daleko. Nerwa znany był bowiem z tego, że na obchód lubił chodzić z całym zespołem lekarskim, ciągle więc kogoś przywoływano do sporej grupy ciągnącej za szefem po kolejnych salach chorych.
Mając w perspektywie dreptanie za Nerwą i przypatrywanie się jego badaniu przedmiotowemu pacjentów centymetr po centymetrze, nie wyłączając opukiwania wielkości nadnerczy czy wyznaczania linii Ellisa i Damaiseau, określającej podobno ułożenie płynu w opłucnej, asystenci zgodnie uznali, że trzeba postawić na nowoczesność w domu i w każdej zagrodzie. Ba, w całym folwarku medycznym! Było pewne ponad wszelką wątpliwość, że umiejętność wysłuchiwania trzeciego tonu sercowego jeszcze nikogo do kariery nie zaprowadziła. No, może mogła być pewną inspiracją – w końcu trzeci ton tworzył rytm cwałowy i wiadomo było, że do kariery lepiej podążać ruchem cwałowym niż ślimaczym.
Na kolejnej bojowej naradzie u Toli Bachot, szefowej laboratorium szpitalnego, postanowiono, że ordynator będzie ich koniem pociągowym do kariery krajowej, a z czasem może i lokomotywą wiozącą do kariery zagranicznej. Zdecydowano się na aktywne poszukiwanie poparcia dla młodego i ambitnego, przeszkolonego za granicą kolegi. Po ustaleniach wewnętrznych nadeszła pora przekonania szefa, że kariera naukowa bez zaplecza własnego oddziału nie pozwoli nie tylko jemu, ale także nikomu z asystentów tak naprawdę rozwinąć skrzydeł.
Po przekonaniu Wielkosza rozpoczęło się więc stukanie do drzwi wszystkich, którzy mogli mieć jakikolwiek wpływ na obsadzenie stanowiska. Nie pominięto nikogo i staranne kolędowanie dało rezultat. Wielkosz wygrał postępowanie konkursowe na ordynatora, pokonując doktora Nerwę całkiem przyzwoitą różnicą punktów. Wygranie konkursu było stosunkowo łatwą i krótkotrwała bitwą o podniecającej dynamice. Atmosfera tamtych dni podobała się ordynatorowi. Jednak to co przyniosły następne tygodnie i miesiące głęboko go rozczarowało. Właściwie słowo rozczarowało nie było tu najwłaściwsze. Prawdę powiedziawszy wpędziło go w niekończącą się panikę, uświadomił bowiem sobie, że nie dość iż sam nie jest tęgim praktykiem, to ma do dyspozycji wprawdzie oddany mu, ale młody i bardzo niedoświadczony zespół. Jedynie dr Ola Budkiewicz miała drugi stopień specjalizacji, kilka osób jedynkę, a reszcie towarzystwa atrament dopiero co obsychał na dyplomie.
Zaraz po oficjalnym zatwierdzeniu nominacji na ordynatora Wielkosz zdał sobie sprawę, że będzie musiał oglądać wszystkich pacjentów na dwóch oddziałach. Do tej pory, pracując na oddziale jeszcze przed wyjazdem na zagraniczne stypendium, nie miał zbytniego serca do codziennej praktyki medycznej i pobieżnie obejrzawszy pacjentów na podległych mu salach, resztę roboty zrzucał na stażystów.
No, ale teraz został szefem oddziału i nie można było niczego z jego bieżących obowiązków zrzucić na żadnego stażystę. Postanowił złapać byka za rogi i już pierwszego dnia z samego rana, zaraz po odprawie ruszył na obchód folwarcznych włości. Odwiedził kilka sal na oddziale kobiecym i z przerażeniem odkrył, że leżą na nim same staruszki. Nie dość, że stare, siwe, pomarszczone, czasem trochę jakby nieobecne, mówiące od rzeczy, wydzielające nieznośne odory… Lista mankamentów mogłaby być dużo dłuższa. Najgorsze było to, że miały absurdalne oczekiwania i upatrzyły sobie, że ordynator je spełni.
– Panie doktoze, od tsech dni nie miałam wypróznienia, pan coś mi da… – wysepleniła bezzębna staruszka leżąca pod oknem, na łóżku numer siedem.
– Tak, tak, zaraz coś pani dostanie – rzucił automatycznie.
– Ale zeby pomogło, bo ja juz tseci dzień… – zawodziła dalej posiadaczka leniwie sprawującego się przewodu pokarmowego.
– Tak, tak, słyszałem – zapewnił ordynator i zwrócił się do asystenta.
– Kolego, proszę zapisać pani… – do cholery, co się daje na zaparcie?!!… nerwowo zastanawiał się ordynator… też mi problem do rozwiązania! – Myślę, że najskuteczniejszy będzie czopek glicerynowy, to środek naturalny, łagodny, a jednocześnie bardzo skuteczny. Z pewnością pani pomoże…
– A jak nie pomoze, to bede mogła mieć zrobioną lefatyfe? – dopytywała się staruszka  – będę mogła mieć lefatyfe?
Do diabła, czy ja tu jestem na oddziale oczyszczania jelit z zaparć, czy w ośrodku z ambicjami naukowymi? – pomyślał już na dobre rozeźlony nękającym mękoleniem staruszki.
– Zapewniam panią, że pomoże – ton ordynatora nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że pacjentka otrzymuje najlepsze lekarstwo, jakie istnieje na świecie.
– Kolego – zwrócił się energicznym tonem do towarzyszącego mu na obchodzie asystenta – proszę wpisać do karty zleceń: wieczorem na życzenie pacjentki lewatywa doodbytnicza.
Na kolejnej sali leżał wprawdzie młodszy zestaw pacjentek, ale też wszystkie miały coś nie tak z wydalaniem. Tego już naprawdę za wiele! Czy ktoś zrobił karierę w medycynie, monitorując opróżnianie przewodów pokarmowych i przydzielając staruszkom czopki glicerynowe? Co do tego Wielkosz nie miał już podczas pierwszego ordynatorskiego obchodu cienia wątpliwości. Zanim doszli do końca korytarza oddziałowego, postanowił że  będzie dla pacjentów daniem odświętnym niczym schabowy z ziemniakami i zasmażaną kapustą w niedzielne popołudnie lat siedemdziesiątych.
Gdy tak w zadumie, która ogarnęła go po porannej odprawie,  wspominał początki swojej nominacji nieoczekiwanie sekretarka powiadomiła o konieczności odpytania czworga studentów, a skrupulatnie licząc wpuszczenia do ordynatorskiego gabinetu aż pięciorga osób. Jedna ze zdających dziewczyn była bowiem w zaawansowanej ciąży.
-Tego jeszcze brakuje, żeby mi tu zaczęła rodzić! – pomyślał spanikowany. Rzucił dziewczynie pospiesznie dwa łatwiutkie pytania o objawy zawału serca oraz leczenie zapalenia płuc, wpisał trójczynę do indeksu, po czym szybko podziękował, nakazując jednocześnie pod fałszywą troską o dobro ciężarnej i dziecka, bezzwłoczne opuszczenie ordynatorskiego gabinetu.
Pozostałym studentom szybko udowodnił, zadając szczegółowe pytania z metabolizmu porfiryn, że nie są godni posiadania w indeksie jego zamaszystego podpisu zaliczającego egzamin z chorób wszelkich.
-Nieznajomość poszczególnych etapów przemiany kwasu aminolewulinowego i porfobilinogenu to błąd tego samego kalibru, jak nieznajomość objawów ostrego brzucha! – pouczył maluczkich z wyżyn swej ordynatorskiej wiedzy.
-Muszą koledzy zapamiętać na całe swoje lekarskie życie, że każdy ból brzucha może oznaczać początek ataku porfirii – zagrzmiał na pożegnanie oblanych studentów i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku dydaktycznego wobec następnego pokolenia lekarzy pognał na ministerialne salony. Niby paszport służbowy był obiecany, termin odebrania wyznaczony, ale nie zaszkodzi obcałować ministerialne  spracowane łapki kilku urzędniczek dyrygujących obiegiem dokumentów.
– No to zagrożenie odbieraniem porodu mam z głowy, teraz trzeba szybko zdążyć z odebraniem paszportu w ministerstwie – po czym zadowolony z ustalenia trafnej strategii, pomknął na ministerialne salony. Strategię przeciwdziałania zagrożeniom miał szeroką i starannie przemyślaną oraz opracowaną. Gdyby wiedział, że mimo wysiłków niedoskonałą pracowałby jeszcze usilniej na wszystkich frontach, jednak nie widział, że najgroźniejszy przeciwnik to nie ten którego mamy przez oczami, lecz ten który wyskakuje nagle i niespodziewanie zza naszych uszu.
Zastępczyni ordynatora doktor Ola Budkiewicz, u której Matylda zdawała egzamin dyplomowy z chorób wszelakich, miała  niezłe notowania na studenckiej giełdzie. Była właśnie świeżo po błyskotliwie obronionym doktoracie i rocznym stażu w znanym amerykańskim instytucie fizjologii. Zdawało się, świat medyczny leży u jej stóp. Nieobciążona praniem mężowskich koszul ani przewijaniem niemowląt, z pasja oddawał się praktyce lekarskiej. Podczas pobytu  na stypendium za granica brakowało jej kontaktu z pacjentami i stracony czas nadrabiała po powrocie, praktycznie wyręczając ordynatora w codziennym administrowaniu oddziałem. Była jego prawą i lewą ręką, a nawet dominującą półkulą mózgową, jak szeptali nieliczni wtajemniczeni trzeciego stopnia.
Głowę do spraw i lekarskich i naukowych miała nie od parady, wszystko w niej było poukładane, logiczne i poddane racjonalnym osądom. Jeżeli dodać do tego umiejętność posługiwania się zarówno nieskazitelną sarmalandczyzną, jak i biegłą znajomością kilku języków obcych, to nic dziwnego, że Dablju & Dablju zdeponował spory fragment swoich planów i ambicji w osobie zastępczyni. Należy tu podkreślić z naciskiem słowo swoich, bo nie karierę naukową dr Oli miał na myśli ordynator. To były jednak najmniejsze z najmniejszych detali znane tylko tym, którzy tkwili w samym środku licznych tajemnic oddziału chorób wszelakich zwanych też wymownie  Ordynatorskimi  Włościami .