Archiwum kategorii: Gdy wena przychodzi do doktora

Maść tygrysia 3.0 – odcinek ósmy

Rozdział 8: Wirówki czy próbówki

Tadeusz bawił w kilku ośrodkach zagranicznych, nie do końca wiadomo było w jakiej branży pracował. Generalnie były to albo próbówki, albo wirówki.Ostatnim ośrodkiem, jaki odwiedził w swej tajemniczej wędrówce pozagranicznych placówkach naukowych było laboratorium profesora Stranssona w Szwecji. Próbował pozbawić tam życia parę szczurów, a może myszy,w każdym razie gryzoni, ale tak dalece nie szła mu ta krwawa robota, że profesor przeniósł go do nowego zespołu zajmującego się pewnymi, nowo odkrytym i obiecującymi receptorami.
Wrócił do kraju jako okrzepnięty naukowiec, który już ma karierę międzynarodową za sobą. Dalsze jej kontynuowanie w kraju wymagało zdania specjalizacji drugiego stopnia, bez której nie można było nawet marzyć o jakiejkolwiek posadzie dyrektorskiej lub kierowniczej.
Strategia Wielkosza była wręcz genialna. Postawiono na habilitację z fizjologii, dyscypliny teoretycznej, która nie była połączona z koniecznością zdawania ciężkiego egzaminu z dyscypliny klinicznej na drugi stopień. Pomyślnie obroniona rozprawa o tętnicy ogonowej szczura i wpływie blokady receptorów adrenergicznych na szybkość przepływu w gałęziach głównych wspomnianej tętnicy gwarantowała nietykalność na wielu polach, także obejmujących medycynę kliniczną.
Gdy młody doktor habilitowany przyszedł na egzamin specjalizacyjny z chorób wszelakich, co najmniej połowa komisji myślała, że pojawił się w charakterze członka komisji egzaminacyjnej, a nie kandydata na specjalistę. W tej sytuacji jakakolwiek myśl o oblewaniu świeżo upieczonego habilitanta, przypieraniu do muru, zadawaniu podchwytliwych pytań żadnemu członkowi komisji nie przyszła do głowy. W dodatku Ola Budkiewicz była i tym razem przewodniczącą. Krajowe kroniki nie odnotowały jeszcze nigdy przypadku, aby doktorowi habilitowanemu coś się nie powiodło, a już nie daj Boże, żeby oblał jakiś egzamin. Nie zdarzyło się i tym razem nic nieprzewidzianego.
Niezależnie od tego, co działo się na naukowych salonach medycznych Wielkiego Miasta, na oddziale życie toczyło się swoim rytmem. Każdego dnia przybywali nowi pacjenci, wypisywano tych co nieco podleczonych, trzy razy dziennie roznoszono leki będącym w trakcie kuracji, podłączano kroplówki, słowem wszystko działo się w ściśle określonym, nieomal monotonnym rytmie. Bywały jednak dni, że nieprzewidziane, a czasem i barwne zdarzenia przerywały nudnawe życie kliniczne.
Jadźkę Zdankiewiczową pogotowie sprzątło prosto z imienin szwagra Felka, co to imię miał podobno na cześć słynnego przodka, o którym piosenki na warszawskiej Pradze śpiewano. Takie kolki ją schwyciły po pasztecie, że nie szło dalej balować na imieninach.
– Jak mus, to mus – orzekła Jadźka na propozycję doktora z pogotowia, żeby ją do szpitala na przebadanie i porządne podleczenie zawieźć.
Na ostro dyżurowała właśnie klinika ordynatora Wielkosza, a w niej obowiązki pierwszego dyżuranta bohatersko pełniła doktor Przekora. Brakowało już nie tylko łóżek w salach, ale i dostawek. Matylda miała jedną malutką rezerwę w sali dwuosobowej, gdzie leżała matka pracującej na oddziale lekarki. Pacjentka po świeżo przebytym zawale stawiała dopiero pierwsze kroki i przydałoby się jej towarzystwo osoby chodzącej.
Energiczna Zdankiewiczowa przypadła do gustu Matyldzie i została położona na ostatnie wolne łóżko. Wyniki badań pozwoliły na ustalenie rozpoznania kolki żółciowej z niewielkim odczynem zapalnym. Matylda wahała się między sulfonamidem a antybiotykiem. Po namyśle uznała, że cholamid plus środki rozkurczowe powinny wystarczyć. No i dieta, do której niełatwo Jadźkę Zdankiewiczową namówić.
Przez kolejne dni życie na oddziale toczyło się spokojnie. Gdzieś z okolic sekretariatu napływały komunikaty, że szef jest bardzo zajęty leczeniem kolejnego partyjnego VIP-a. Dablju & Dablju leczył już wyłącznie najwyższych partyjnych dostojników, a raz podobno był u niego sam pierwszy z najpierwszych sekretarzy wojewódzkich, a może i wyżej. Nikt go po prawdzie nie widział, więc nie wiadomo czy to plotki były, czy najprawdziwsza prawda. O tym czy była to prawda, Matylda dowiedziała się praktycznie z pierwszej ręki.
Nie przeczuwając niczego weszła na salę dwudziestą drugą, na której leżała Jadźka. Już od drzwi czuła, że sprawy mają się tego dnia dziwnie i nietypowo. Rozpromieniona Zdankiewiczowa nie czekając na jakiekolwiek pytania sama wyrwała się z relacją, której słuchanie już w pierwszych zdaniach przyprawiło Matyldę o nowy atak dolegliwości występujących na odprawach u ordynatora, zwanych z angielska stress ulcer.
– Pani doktór, ale przygodę miałam! Mówię pani! Z samym sekretarzem partii rozmawiałam!
– Taaak, a gdzie pani rozmawiała? – zapytała Matylda, czując w głębi swego obolałego żołądka, że nie będzie to kojąca opowieść.
– No w szpitalu, tutaj znaczy się. Siedziałam pod rentgenem na ławeczce, czekając na swoją kolej, aż tu patrzę idzie sam sekretarz z tym waszym małym, nerwowym, co podobno jest u was jako najważniejszy ordynator jest. Myślę sobie – Zdankiewiczowa, to jedyna okazja powiedzieć prawdę o tym szpitalu! No, żebym coś do pani doktor miała, to nie powiem, ale o sam szpital mi się rozchodzi i o to, co oni tu z choremi wyprawiajom. Więc jak sekretarz i ten cały ordynator przechodzili koło tej ławeczki, co na niej siedziałam, to ja panu sekretarzowi drogę zastąpiłam i powiedziałam prosto z mostu całą prawdę.
– A co takiego powiedziała pani? – zapytała Matylda wśród uczucia serii sztyletowych pchnięć w nadbrzusze.
– A tak powiedziałam: czy pan sekretarz wie, że w tym szpitalu chorym na wątrobę dają żylaste mięso?
– A ten mały, nerwowy, co jest podobno u was jako niby najważniejszy ordynator jest, mówi: Ja towarzyszowi sekretarzowi wszystko wytłumaczę.
– A ja na to: nie będziesz pan tłumaczył, bo pan tego mięsa nie jesz, tylko ja.
W nadbrzuszu Matyldy sztylety szalały, dźgały, rozcinały śluzówkę we wszystkich możliwych kierunkach. Resztami sił wykrztusiła pytanie podtrzymujące rozmowę:
– No i co było dalej, pani Zdankiewiczowa? – resztkami sił zapytała Matylda.
– Pan sekretarz obiecał, że się sprawą zainteresuje.
– Wierzy pani w tę obietnicę, pani Jadwigo? – zapytała Matylda. Bo wie pani jak mawiają podobno partyjni do narodu: towarzysze, partia wam nic nie obiecywała i słowa dotrzymała. Ja w każdym razie polędwicy wołowej zlecić pani nie mogę, ale pomyślę nad tym, aby przyspieszyć powrót do zdrowia.
Istotnie śpieszyć się trzeba było i to porządnie. W następnym tygodniu ordynator przybywał na obchód do pacjentów Matyldy. Nie miała cienia wątpliwości, że jeszcze jedno spotkanie Jadźki z ordynatorem dla kogoś źle się skończy. Nawet wiedziała dla kogo – ale nie była to ani Jadźka, ani ordynator.
Antybiotyk najnowszej generacji we właściwej dawce pozbawił Zdankiewiczową resztek stanu zapalnego, środki rozkurczowe ulżyły w bólach i po pięciu dniach można było pacjentkę wypisać do domu w stanie niedającej się opisać poprawy.
Nie mogła przecież temu najważniejszemu ordynatorowi znowu zawracać głowy na obchodzie jakąś Jadźką z Pragi, co nie lubiła żylastego mięsa.
 Klinika Wielkosza rozwijała się prężnie. Po kilku latach stały zestaw ordynatorskiej drużyny zrobił doktoraty i specjalizacje. Formułka musimy pomyśleć o doktoracie przestała być aktualna i trzeba było wymyślić nową.
Wystarczyło przenieść używany skutecznie w stosunku Oli Budkiewicz slogan musimy pomyśleć o habilitacji, żeby świeżo upieczeni doktorzy nauk medycznych harowali od rana do nocy. Gdy czasem ordynator rzucił musimy pomyśleć o wyjeździe na stypendium zagraniczne, to ofiara obietnic nie posiadała się ze szczęścia. Gdy już chciał kogoś dopieścić absolutnie, zgłaszał go na egzamin kwalifikacyjny do ministerstwa zdrowia. Za stołem prezydialnym zasiadali zaprzyjaźnieni ordynatorzy i profesorowie, którzy odpytywali uskrzydlonego kandydata z zamiarów naukowych, coś tam notowali w licznych rubrykach i było po wszystkim.
Kurz i mech porastały ministerialne notatki, a naiwny cieszył się jak dziecko co najmniej parę lat, oczekując na swoją kolej do wyjazdu. To już nie była wina ordynatora, że panicze Tadeusz i Mateusz byli tacy zdolni, tacy mądrzy i tacy kochani, że przecież nie można było ich krzywdzić, posyłając kogo innego na atrakcyjne wyjazdy. Wszystko tak trwałoby w nieskończoność, gdyby nie nadeszły nieszczęsne lata dziewięćdziesiąte i następne.
Nieomal z dnia na dzień dziesiątki pojęć pielęgnowanych przez Wielkosza, słodkich niczym konfitury z niedostępnej półki spiżarni, którymi migał swoim asystentom przed oczami, a najwierniejszym z wiernych dawał raz na sto lat spróbować malutką łyżeczką, nieoczekiwanie straciły na smaku, znaczeniu i aktualności.
Każdy mógł mieć wszystko, wyjechać za granicę, nawiązać kontakt z dowolną kliniką amerykańską i nawet specjalnie nie umizgując się do ordynatora wyjechać do takiej nieprzyzwoicie słynnej kliniki. No dosłownie prawie wszystko było w zasięgu ręki i to nie profesorskiej, lecz każdej asystenckiej. Co gorsza, zegar tykał nieubłaganie i Wielkoszowi stuknęła siedemdziesiątka. Trzeba było powoli żegnać się z stanowiskiem. Szczęśliwym zrządzeniem losu w Wielkim Uniwersytecie Medycznym wymyślono regułę, że jeżeli w dniu rozpoczęcia nowego sezonu akademickiego ustępujący ordynator nie miał ukończonych pełnych siedemdziesięciu lat, mógł jeszcze pozostać na cały następny sezon. To był cenny rok, który Dablju & Dablju postanowił wykorzystać na kampanię wyborczą na rzecz juniora jako swojego sukcesora na stanowisku ordynatora.
Energia uśmiechów i zalotów była skierowana na tych, którzy potencjalnie mogli zasiadać w komisji konkursowej. Starą metodą junior już wczesną wiosną obszedł potencjalnych członków komisji i poprosił o głosowanie na niego. Większość wizytowanych uprzejmie potakiwała i obiecywała głosować jak trzeba. Nieprzyjemnie zrobiło się na oddziale chorób nie wiadomo jakich, gdy tamtejszy ordynator powiedział, że musi się zastanowić na kogo odda swój głos.
– Mój ojciec ani chwili nie wahał się, gdy trzeba było na pana głosować podczas konkursu na ordynatora – wycedził zimno Tadeusz. – Czy pan już zapomniał, komu między innymi zawdzięcza swoje obecne stanowisko?
– Przypominanie o rzekomych zobowiązaniach to marna strategia, warto pomyśleć o bardziej skutecznej – rzucił niewdzięcznik do zieleniejącego ze złości Tadeusza.
Trochę to Juniora wytrąciło z równowagi, ale skrupulatnie podliczył z ojcem głosy osób potencjalnie mu przyjaznych i z rachunku wynikało, że właściwie nie ma się czego obawiać. No, ale jeśli ktoś zmieniłby zdanie w ostatniej chwili, cała misternie tkana przez lata sieć mogłaby się popruć.
Profesor Wielkosz nerwowo odliczał godziny do zamknięcia konkursu ofert. Czwartek dłużył się bez końca. Koło południa przymusił Olę, aby zadzwoniła do biura konkursów na ordynatora i zapytała o liczbę potencjalnych kandydatów.
Nie było nikogo! Co za radość, co za ulga! Konfitury domowej roboty z najsmaczniejszej półki zdawały się być w zasięgu ręki. Nic tylko rozłożyć je na talerzyki i smakować z dobrą herbatką! Weekend upłynął seniorowi na układaniu słodkich planów na przyszłość.
W poniedziałek koło południa jakiś zdyszany posłaniec doniósł, że podobno jest drugi kandydat na ordynatora. Ten zuchwały typ złożył swoje dokumenty na pięć minut przed zamknięciem terminu przyjmowania ofert w piątek. Powiało grozą po szpitalnych korytarzach. Któż mógł się tak zuchwale zachować wobec wielkiego Dablju & Dablju?
Kilka telefonów do zaufanych sekretariatów pozwoliło na ustalenie, że do konkursu przystąpił doktor habilitowany Antoni Przegiński. Postać to była nikomu w kręgach bywalców imprez organizowanych dla specjalistów chorób wszelakich nieznana, przez nikogo niecytowana, praktycznie prawie nieistniejąca. Siedział sobie jak u pana Boga za piecem u starego Wróblewskiego, w laboratorium coś tam przelewał z probówki do probówki i zupełnie nie wiadomo co mu do głowy strzeliło, żeby wystartować w konkursie o sukcesję po Wielkoszu. Wszystkiego można się było spodziewać, ale nie tego, że konkurent wyskoczy niczym diabełek z pudełka.