Wspomnień czar – studia na Akademii Medycznej w Warszawie

# Za rok o tej porze w Paryżu!

Za niespełna rok, w 2018 roku minie 50 lat od ukończenia przeze mnie studiów na wydziale lekarskim Akademii Medycznie w Warszawie. Rocznica ważna, niecodzienna, warto powspominać…Postanowiłam z okazji nadchodzącej rocznicy wydać okolicznościowe przyjęcie w restauracji Polidor, znanej z filmu Woody Allena O północy w Paryżu W końcu Hipokrates był Grekiem, a Polidor to greckie imię Πολύδωρος  – trudno o lepsze zestawienie symboli! A więc zbliża się czas na lampkę szampana!

A może by tak zdawać na medycynę?

Gdy podjęłam decyzję zdawania na medycynę właściwie byłam dzieckiem i nie mam tu na myśli motywu robienia zastrzyków misiom jako dziecięcej inspiracji do zostania lekarzem. W moim rodzinnym domu nie było strzykawek, a i z misiami było krucho. Rodzice byli nauczycielami, przy czym matka była przez pewien czas redaktorem Państwowego Zakładu Wydawnictw Lekarskich. Mieścił się on początkowo przy ulicy Chocimskiej 22, tak gdzie obecnie jest Główna Biblioteka Lekarska, a potem przy ulicy Długie w Pałacu Dekerta. Medycyna była więc obecna w moim domu w postaci opowiadań, bardzo barwnych, mojej matki. O tym jakie groźne mogły być skutki niestarannej pracy redaktora… Autor w czasach powojennych napisał: PRL ziścił nadzieje patriotów polskich, a chochlik drukarki z pomocą niestarannego redaktora spowodowały, że w druku wyszło: PRL zniszczył nadzieje patriotów polskich

To fotografia z liceum, czyli z czasu podjęcia decyzji o zostaniu lekarzem. Czy to dziecko wiedziało co czyni? A może nie ma to znaczenia, bowiem nasz los jest zapisany z góry?

Egzamin wstępny pisałam w sali wykładowej Kliniki Dermatologicznej przy ulicy Koszykowej.

Wspominając ważna osobę w mojej lekarskiej karierze

Profesor Marcin Kacprzak był wspaniałym człowiekiem, wielkim lekarzem i wybitnym naukowcem. Takich ludzi nie spotyka się na co dzień. Miałam zaszczyt słyszeć o Profesorze, zanim zostałam lekarzem, ba, zanim zostałam studentką medycyny…

Jakie to były okoliczności? Otóż w latach 60. moja matka Halina pracowała jako redaktor w Państwowym Zakładzie Wydawnictw Lekarskich. Z tego powodu już jako licealistka znałam nazwiska słynnych lekarzy, którzy byli autorami książek wydawanych przez PZWL i pojawiali się w opowieściach mojej matki.

W 1961 roku PZWL wydał książkę dla studentów Higiena ogólna pod redakcją prof. Marcina Kacprzaka. Redaktorem czuwającym nad przygotowaniem książki od strony językowej i wydawniczej była moja matka. Jak to bywa z dziełami zbiorowymi, książka wymagała sporego nakładu pracy redakcyjnej. Redaktorom PZWL po wydrukowaniu zwykle przysługiwał bezpłatnie jeden egzemplarz książki.

Na zakończenie procesu wydawniczego odbyło się spotkanie redaktora naukowego, czyli profesora Marcina Kacprzaka i redaktora wydawnictwa, czyli mojej matki. Pan profesor w pięknych słowach podziękował za wkład pracy nad książką. Dodał też, że jest jej bardzo zobowiązany i gdyby była w potrzebie, to zawsze chętnie pomoże.

18gdl 11 2015500

W niespełna rok później, w 1962 r., zdałam na wydział lekarski Akademii Medycznej z ocenami: biologia – bardzo dobry, chemia – dobry, fizyka – dostateczny. Suma punktów nie wystarczyła, aby dostać się na studia z ogólnej puli miejsc. W owych czasach istniały tzw. miejsca rektorskie, którymi dysponował rektor uczelni i nie był on związany kryteriami dotyczącymi ogólnej puli miejsc.

Matka pamiętając deklarację profesora Marcina Kacprzaka, zdecydowała się na wizytę w jego gabinecie i miała zamiar poprosić o przyjęcie mnie na miejsce rektorskie. Gdy stremowana dotarła do sekretariatu profesora, okazało się, że pan profesor leży w szpitalu z powodu zawału serca. Opowiedziała sekretarce powód swego przybycia, a sekretarka obiecała przekazać jej prośbę profesorowi.

Te odległe czasy, które wspominam, tym się różniły od tych czasów, które nadeszły potem, że sekretarki nie miały ambicji wyręczania swoich szefów w decyzjach, a jeżeli ktoś poważny dawał słowo, to miał zwyczaj słowa dotrzymywać. Sprawa została przekazana panu profesorowi Marcinowi Kacprzakowi, który jeszcze podczas pobytu w szpitalu wydał decyzję przyjęcia mnie na wydział lekarski. Poza mną została przyjęta jeszcze jedna osoba.

Jako studenci wiedzieliśmy, że profesor Marcin Kacprzak to wspaniały człowiek i wielki naukowiec, toteż gdy na IV roku studiów pojawił się na wykładzie z higieny, wszyscy słuchacze powitali go owacją na stojąco.

# Okres studiów

Studiowałam w latach 1962-1968 na wydziale lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie. Egzamin wstępny zdawałam na sali wykładowej Kliniki Dermatologicznej przy ul. Koszykowej. Dziekanat Akademii Medycznej mieścił się przy ulicy Filtrowej 30.  Byłam w ósmej grupie dziekańskiej, kurs A, który liczył dziesięć grup studenckich.

Kurs B miał mniej grup, nie pamiętam dokładnie ile. Może nas na trzecim roku połączono, potem byłam chyba w innej grupie, trzynastej???
Biegaliśmy tam zaliczyć poszczególne semestry i lata studiów.

# Wspominając profesorów

Kto z dostojnej profesury owych lat pozostał na trwałe w mej pamięci? Oczywiście przede wszystkim najbarwniejsze osobowości, takie jak profesor Witold Sylwanowicz czy profesor Kazimierz Ostrowski, z którymi stykaliśmy się na pierwszych latach nauczania. Spójrzmy jednak na kadrę pedagogiczną chronologicznie według studenckiego indeksu.

Niewątpliwie wielką estymą wśród studentów cieszył się prof. Witold Sylwanowicz, który na wykład z anatomii prawidłowej wkraczał z liczną świtą asystencką. Wszyscy mieli czyściutkie, wykrochmalone, szeleszczące białe fartuchy oraz czepki na głowach. Naszym asystentem był dr Mieczysław Nowak – mieliśmy z nim dobre relacje. Chemię ogólną wykładał prof. Piotr Wierzchowski, zwany przez studentów Mułem, słynął z nudnych wykładów – przez cały czas pisał na tablicy wzory chemiczne odwrócony do studentów tyłem.

W moim indeksie niewątpliwie wyróżnia się podpis profesora Witolda Sylwanowicza – nie dość, że jest na pierwszym miejscu, to jeszcze złożony zielonym atramentem!

# Zielony atrament w PRL

Może ten kolor sugerować dostatek dóbr doczesnych w wczesnym socjalizmie, a także przypomina znany dowcip żydowski.

Żyd wybiera się w odwiedziny do rodziny w Rosji i ustala, jak będzie relacjonował w listach swój pobyt. Wszyscy są świadomi działającej cenzury i potencjalnych konsekwencji pisania prawdy. Najmądrzejszy w rodzinie proponuje:

Pisz o wszystkim pozytywnie, a to, co będzie negatywne, opisz zielonym atramentem, ale też w tonacji pozytywnej. My będziemy wiedzieli, co jest źle, a ciebie i siebie nie narazimy na ewentualne przykrości. Odważny turysta pojechał odwiedzić krewnych. Po miesiącu nadchodzi list.

Droga Rodzino,

wszystko jest tu wspaniałe! towarów dostatek, swobód obywatelskich też. Wszystko jest naprawdę super!

całuję was, Abraham

p.s. Tu nie ma zielonego atramentu!

Jedno jest pewne – w czasach mojej lekarskiej młodości w PRL wszystkiego było pod dostatkiem, nawet był zielony atrament! Podpis prof. Witolda Sylwanowicza tego dowodem.

Z innych osobistości warto wspomnieć prof. Witolda Kapuścińskiego, u którego zdawałam egzamin z fizyki po I roku. Egzamin przebiegał w spokojnej atmosferze, w pewnym momencie dostałam pasujące mi pytanie, nabrałam głęboko powietrza w płuca, aby na wydechu błysnąć moją fizyczną wiedzą, gdy… zapinka mojego stanika rozpięła się, dekoncentrując mnie dość poważnie. Jakoś zdołałam zapanować nad wszystkim i otrzymałam piątkę.

# Drugi rok medycyny

uchodził za ciężki głównie z powodu biochemii i egzaminu u prof. Ireny Mochnackiej, zwanej przez studentów Rybeńką, tak bowiem zwracała się do studentów podczas egzaminu, często owe rybeńki oblewając. Nie mniejszą sławą cieszyła się fizjologia u docenta Jerzego Litwina. Po latach dowiaduję się ciekawych informacji o  kontaktach z nauką na całym świecie! Trudno to było zgadnąć ex tempore. Jedyne co było wiadomo to krążąca na giełdzie studenckiej plotka, że docentowi w czasie słuchania odpowiedzi studenta oczy robią się coraz większe, czym nie należy się peszyć. Podobno było to oznaką zainteresowania, a nie zdziwienia tym co plecie student na egzaminie ;).

Ćwiczenia z tych przedmiotów stanowiły poważne wyzwanie! Na biochemii dostawaliśmy probówki z kolorowym płynem, w którym pływały różne kationy i aniony. Dolewając różnych innych płynów, musieliśmy wykryć, co w tych cholernych probówkach jest… Zawsze musiałam korzystać ze znanego wszystkim studentom wsparcia osoby przygotowującej te mikstury. Na czym ono polegało? Kto wtedy nie studiował, ten się nie dowie. Z kolei na fizjologii musieliśmy obcować z żabami, może nawet je uśmiercać!

Po drugim roku najpoważniejszym egzaminem była oczywiście anatomia prawidłowa. Poszła mi dobrze, inne przedmioty też. Najsłabiej biochemia – no ale i tak zdana za pierwszym podejściem. Wiele osób miało problemy z tym przedmiotem.

Zapamiętaliśmy prof. Kazimierza Ostrowskiego z histologii, miłośnika sportów różnych, w tym podobno skoku przez katedrę w celu odbycia wykładu dla studentów.

# Trzeci rok medycyny

Trzeci rok studiów uchodził za nieco łatwiejszy, zaczynały się przedmioty kliniczne. Kontynuowaliśmy także naukę przedmiotów teoretycznych: anatomii patologicznej, zwanej dziś patomorfologią (nie wiem dlaczego!), mikrobiologii lekarskiej oraz fizjologii patologicznej.

W katedrze anatomii patologicznej była zmiana szefa – przyszedł prof. Janusz Groniowski, robił na nas również spore wrażenie. Pod koniec roku akademickiego zachorował i przysłał do naszego kursu list, który kończył się słowami Wasz Groniowski. Byliśmy zachwyceni! To był pierwszy profesor, który oświadczył publicznie, że jest nasz! Chyba przez jakiś czas mieszkał na terenie zakładu po przeprowadzce z innego miasta. Zdawałam u niego egzamin – dostrzegłam, że ma jakiś problem z żyłami w kończynie dolnej, bo profesorska kończyna spoczywała na kanapie, ułożona wyżej. Na III roku ważnym wydarzeniem był Bal Półmetkowy

Panowało przekonanie, że jeżeli student medycyny dotarł do Półmetka, to studia skończy.

# Co potrafi posiadacz czerwonego dyplomu?

Katedrą patofizjologii kierował prof. Jan Walawski, który przeszedł w tym czasie na emeryturę, ale zaglądał często do zakładu. Był niewysokiego wzrostu. Jeden z niesfornych asystentów dokonał modyfikacji katedry, z której profesor wygłaszał wykłady i podobno nie było go zbyt dobrze widać w wyniku tej przeróbki. Niesforny asystent, posiadacz czerwonego dyplomu, poszedł szukać szczęścia na chirurgii, ale tam też kariery nie zrobił. Czerwony dyplom nie był przepustką do sukcesów na całe życie…

# Egzaminy kliniczne

Rok czwarty był dość ciężki. Oczywiście niebywałą frekwencją cieszyły się wykłady prof. Stefanii Jabłońskiej. Pani Profesor zawsze elegancka, z fryzurą prosto od fryzjera, w szykownym kostiumiku i szpileczkach prezentowała nam interesujące przypadki kliniczne. Przypadki wkraczały gołe, jedynie na głowach miały kaptury z białego płótna à la Ku-Klux-Klan z otworami na oczy i usta. Pani Profesor wskazywała na objaw pierwotny, zlokalizowany w miejscu typowym, i zachwycała się jego urodą. Aby wzmocnić efekt, niekiedy dodawała opis mikroskopowy: Proszę państwa, krętek blady pod mikroskopem ma królewskie ruchy! Musieliśmy dawać wiarę słowom pani Profesor. Nie widzieliśmy nigdy w skali mikro żadnego krętka, a w skali makro żadnego króla.

Chętnie chodziłam na wykłady prof. Ireny Haussmanowej z neurologii. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie wykład, podczas którego opis aury padaczkowej został zilustrowany fragmentem prozy Dostojewskiego.

Chwili wytchnienia dostarczały studentom zajęcia z wojska. Wykłady odbywały się w gmachu medycyny sądowej. Konieczna była obecność, inne aktywności nie były wymagane. Pamiętam wykładowcę chirurgii wojskowej w randze pułkownika, o pseudonimie „Krępulec”. Pan pułkownik tak nazywał opaskę uciskową i stąd pochodził jego nick, jak to powiedzielibyśmy współcześnie. Studenci szeptali między sobą na wykładach, a pułkownik ciągnął monotonnym głosem:

Jeżeli żołnierz na polu walki straci przytomność, należy z osobistego zestawu opatrunkowego wyjąć agrafkę i przypiąć mu język do munduru, co chętnie bym uczynił
każdemu słuchaczowi moich wykładów.

Obok gmachu medycyny sądowej był Klub Medyka. Wpadaliśmy tam na kawę między zajęciami. W sali balowej bywały też spotkania ze słynnymi osobistościami, z których najważniejszą była Marlena Dietrich. Odwiedziła ona Klub Medyka w 1964 roku.

Ulica Oczki, drugi budynek po prawej Klub Medyków

Tłok na sali był olbrzymi. Nie udało mi się dostać do środka. Relację z pobytu Marleny Dietrich w Warszawie można było obejrzeć na starej kronice filmowej: http://www.kronikarp.pl/szukaj,30000,tag-692432,strona-1.

Widać także na tej kronice, że wśród studentek modne były chustki jako nakrycie głowy. Nosiłam taką!

Choć dziś trudno mi to sobie wyobrazić.
Znany był pogląd, że student który dobrnął do półmetka, wcześniej czy później studia ukończy. Bal półmetkowy był więc ważnym wydarzeniem. Odbywał się w Klubie Medyka, znanego nie tylko z sali balowej, ale także z dobrej orkiestry grającej jazz.

Egzaminy po  czwartym roku poszły mi bardzo dobrze… – ale to zasługuje na odrębny post.

# Piąty rok medycyny

Rok piąty to duże egzaminy kliniczne, ale poszedł mi dobrze, sesję zaliczyłam na same piątki! Po piątym roku był konkurs na najlepszego studenta AM – byłam laureatką tego konkursu. Dziekan podczas wręczania nagrody, którą była książka Od marzenia do odkrycia naukowego, zaoferował wsparcie przy poszukiwaniu pracy w murach Alma Mater.

Rok szósty można było skończyć wcześniej dzięki układowi ćwiczeń. Tak więc 29 lutego 1968 roku byłam już po wszystkich egzaminach.

Zaliczono semestr XI-XII czyli studia ukończone!

Klub Medyków, wejście do stołówki i biblioteki

Nadciągał słynny Marzec 68 roku. W Klubie Medyków odbywały się zebrania, wiece. Ich przebieg transmitowano przez głośniki zainstalowane w stołówce studenckiej.

Pierwszy raz coś takiego słyszałam i prawdę powiedziawszy, nie bardzo rozumiałam jako osoba niespecjalnie interesująca się polityką. Złożyłam podanie o staż podyplomowy i pojechałam na dwa tygodnie do Krynicy, odpocząć po trudach zdawania egzaminów dyplomowych.

Spacerowałam po deptaku, pijałam wodę źródlaną, weszłam na Górę Parkową oraz jeździłam na łyżwach na miejscowym lodowisku. Można było wypożyczyć na lodowisku łyżwy, których wcześniej nie miałam.

Lubiłam podczas spacerów zachodzić do salony prasowego mieszczącego się w prawym skrzydle Nowego Domu Zdrojowego, była tam prasa zagraniczna oraz książki, a wśród nich książka o sukcesach Pantomimy Wrocławskiej.

W Krynicy mieszkałam w wynajętym pokoiku na pierwszym piętrze niedawno wybudowanego domu. Pewnego wieczoru pogoda zmieniła się niespodziewanie. Wiał silny wiatr, jeszcze w owych latach nie przeszkadzający w uśnięciu. W nocy poczułam, że spadają na mnie tysiące tajemniczych drobin. W pierwszej chwili pomyślałam, że to inwazja dziwnych insektów. Zdenerwowana zapaliłam światło. Okazało się, że jestem pokryta trocinami, które były użyte do izolacji dachu, a podczas silnego wiatru wysypały się przez szpary pomiędzy deskami, z których zbudowany był sufit.

Na tyle zachęciłam się do sportu łyżwiarskiego, że po powrocie za czas jakiś  kupiłam sobie eleganckie łyżwy i chodziłam na Torwar. Pewnie nigdy bym tam nie trafiła, ale dział socjalny szpitala zakupił abonamenty w atrakcyjnej cenie i promował akcję sport to zdrowie. Nie wszyscy byli tego zdania, pamiętam kolegę urologa, który jeździł ze swoim synem. Tata ów zasapany jazdą na łyżwach dobija do ogrodzenia żeby odpocząć i wyznaje: już wolę profesorowi przy operacji asystować, niż na tych łyżwach jeździć ;).

Podczas pobytu w Krynicy jadałam obiady w jednym z sanatoriów, były bardzo dietetyczne i chyba nisko solne. Wprawdzie w moim podręczniku studenckim do interny były opisane walory diety z ograniczeniem jonu sodowego, ale wtedy jeszcze nie doceniałam tej informacji.

Zaletą obiadów w sanatorium  był dostęp do telewizora, w którym pokazywano jakieś wydarzenia w Warszawie. Wiece, przemówienia – kompletnie nie wiedziałam  o co w tym wszystkim chodzi.

Na różnych uczelniach odbywały się wiece – między innymi na Politechnice Warszawskiej 9 marca, potem przekształcony w strajk okupacyjny Auditorium Maximum. Była akcja zbierania żywności dla okupujących gmach studentów, wszystkie te wydarzenia wydawały mi się niezwykle egzotyczne i nigdy wcześniej niespotykane. Na gmachu Politechniki wisiały transparenty…

Największy wiec odbył się 28 marca, byłam już w Warszawie. Chyba w jakimś kilkuosobowym gronie  świętowaliśmy u Fukiera zakończenie studiów i pod wieczór wracaliśmy spacerem Krakowskim Przedmieściem. Na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego były jakieś grupy demonstrantów, zamieszanie. Przeszliśmy obok wydarzeń historycznych…

W Marcu 68 w kraju toczyły się burzliwe wydarzenia społeczno-polityczne, ale moja uwaga była skupiona na rozpoczęciu pracy. Po rozważeniu różnych teoretycznych możliwości zdecydowałam się złożyć podanie o staż w Akademii Medycznej.

Zachętą do starania się o staż w Akademii Medycznej była złożona publicznie deklaracja prof. Zdzisława Łapińskiego podczas ogłaszania wyników konkursu na wzorowego studenta. Nie miałam okazji słuchać wykładów ani też odbywać ćwiczeń w klinice profesora, ale zdawałam u niego egzamin dyplomowy z chirurgii. Oczywiście chwilę czasu poświęciliśmy ustaleniom naszych rodowodów z uwagi na moje panieńskie nazwisko jednakowe z profesorskim.

Czytam teraz, że profesor  od 1 września 1954 do 1 września 1955 r. pełnił obowiązki kierownika Kliniki Chirurgicznej Polskiego Szpitala w Ham-Hyn w Korei Północnej. Okazuje się, że całkiem spora grupa lekarzy z Akademii Medycznej pracowała w tym szpitalu.

Byłam laureatką tego konkursu. Na laury złożyła się sesja po piątym roku zaliczona na same piątki oraz tzw. praca społeczna w komisji stołówkowej Zrzeszenia Studentów Polskich. Praca polegała na pełnieniu dyżurów w stołówce (zwykle przez miesiąc) w godzinach od 12 do 14 i przyjmowaniu do sprzedaży numerków obiadowych. Dyżurny miał prawo do bezpłatnego obiadu w tym czasie. Stołówka serwowała bardzo smaczne i obfite obiady, dodatkowo można było pożywić będącego w potrzebie kolegę, panie wydające obiady pozwalały na wzięcie drugiej zupy.  Laureat konkursy na wzorowego studenta otrzymał jako nagrodę książkę Hansa Seylego z okolicznościową dedykacją, a wręczający narody prof.Z.Łapiński zachęcał do aplikowania o staż podyplomowy w Akademii Medycznej.

Złożyłam więc podanie i staż otrzymałam.