Mogłabyś lepiej mówić po angielsku

Znajomość oraz sposób uczenia się języków obcych to temat rzeka. Dla niektórych o spokojnym i leniwym nurcie, dla innych jest to rwący potok, ale jedynie skok na głęboką wodę zmusza nas do zmobilizowania wszystkich sił i umiejętności.

Brak wyobraźni i możliwości

Gdybym miała określić powody skromnej znajomości języków obcych w moim pokoleniu, to widziałabym je jako pochodną braku wyobraźni i możliwości. W moich szkolnych czasach językiem obowiązkowym był rosyjski, tu i ówdzie niemiecki. Na angielski nie było specjalnej mody. Granice były zamknięte, paszportów nie mieliśmy, telewizja stawiała pierwsze kroki, a o internecie nikt nawet nie myślał. W takiej rzeczywistości trenowaliśmy pamięć, wkuwając nazwy dziesiątek gałązek nerwu trójdzielnego, dawki leków oraz objawy chorób kolejnych dyscyplin klinicznych.

Lektorat z języka angielskiego specjalnie mnie nie przygotował do praktycznego porozumiewania się. Z tym zasobem umiejętności, więcej niż skromnej, rozpoczęłam szpitalną karierę, której niezbędnym elementem była znajomość języka angielskiego oraz czytanie prac publikowanych w zagranicznych journalach. Zauważywszy braki w edukacji, wybrałam się na jeden czy drugi kurs, ale od zaliczenia takiego kursu do swobodnej konwersacji droga daleka. W otoczeniu pojawiły się pierwsze dłuższe wyjazdy na stypendia zagraniczne. Koledzy powracali i barwnie opowiadali o swoich perypetiach z językiem angielskim. Było to śmieszne, gdy się słuchało, ale na samą myśl, że trzeba by stanąć oko w oko z bulgocącym po angielsku Amerykaninem lub co gorzej kaleczącym język przedstawicielem rasy innej niż biała, również przybyłym na podbój Ameryki, robiło się niemiło w okolicy nadbrzusza.

Na rynku pojawiły się narzędzia do samodzielnej nauki języka – płyty, kasety, anglojęzyczne kanały w telewizji. To był następny etap oswojenia się z brzmieniem, ale bez możliwości praktycznej weryfikacji tego, co potrafię. Dopiero szerokie otwarcie granic pozwoliło na przetestowanie praktycznych możliwości komunikacji w języku angielskim. Na lotnisku, w hotelu, gdzie obowiązują proste i krótkie pytania jakoś szło…

Na szerszych wodach

Notice of baggage inspection200

W 2005 roku wybrałam się na kongres Inter-Aamerican Society of Hypertension w Cancun, gdzie prezentowałam poster na temat Compliance with low-salt diet in hypertensive patients. Podróż do i z Cancun odbywała się z przesiadką w Houston. Jeśli przylatuje się do Stanów Zjednoczonych z zagranicy, to procedura przesiadki wiąże się z koniecznością odebrania i ponownego nadania bagażu. Dodatkową atrakcją jest rozmowa z pogranicznikiem. W moim wypadku rezultatem tej pogawędki, a może tylko zdarzeniem losowym, było wytypowanie mojej walizki do physical inspection, a pamiątką po tym zdarzeniu znalezione w walizce, szczęśliwie już w Warszawie, pismo urzędowe. Podróże kształcą w różny sposób, o czym przekonałam się w niecodziennych okolicznościach.

Podczas pobytu w Cancun po zakończeniu kongresu pojechałam na wycieczkę do słynnych piramid w Chichen Itza. W autobusie przypadło mi miejsce obok właścicielki sporych rozmiarów kapelusza w kolorze fioletowym. Turystka okazała się Amerykanką, zamieszkałą w Kansas City. Poza kapeluszem miała też egzotyczne imię Tamara. Podczas podróży do piramid dowiedziałam się, że pracuje jako dyrektor marketingu w branży medycznej, ma syna Jeffa oraz wychowanicę Yordi, która jest emigrantką z Kuby. Od słowa do słowa po kilku godzinach byłyśmy przyjaciółkami w amerykańskim znaczeniu tego słowa. Podczas drogi powrotnej rozmawiałyśmy z Tamarą na różne tematy. Czułam, że w dłuższej konwersacji potykam się o braki w słownictwie oraz problemy gramatyczne. Pod wieczór dojechaliśmy do naszych hoteli. Tamara żegnając się ze mną, wygłosiła z sympatycznym uśmiechem zdanie: mogłabyś lepiej mówić po angielsku…

Wypowiadając to zdanie, zachęciła mnie jak nikt wcześniej. Duże zasługi muszę też przypisać mojej córce, mówiącej zawsze, gdy pytałam ją o jakieś zwroty po angielsku, słynną w moim domu frazę masz to wszystko w głowie, tylko dobrze poszukaj.

Szukam oferty edukacyjnej

Wzięłam sobie do serca słowa Tamary i podjęłam poszukiwania odpowiedniej szkoły, w której mogłabym ucywilizować swój angielski. Wszystkie były jednak nastawione na nastolatków, studentów, no może jeszcze młodych profesjonalistów, ale kto by sobie zawracał głowę panią dobiegającą sześćdziesiątki!

Nie tracąc jednak nadziei, że znajdę coś odpowiedniego, błąkałam się po internecie i zupełnie przypadkowo natknęłam się na ofertę szkoły Acadia Center for English Immersion w Thomaston. Szkoła obecnie przeniosła się do miasteczka Camden, położonego około 25 km na północ od Thomaston. Placówka reklamowała się, że przyjmuje na naukę wszystkich chętnych, niezależnie od wieku.

Najstarszy student Acadia Center for English Immersion miał podobno 72 lata. Podobało mi się takie podejście. Napisałam do właściciela i po krótkiej wymianie korespondencji wykupiłam 2-tygodniowy kurs nauki języka angielskiego typu deep immersion. Inwestycja była dość poważna. Mimo uzyskanej zniżki na legitymację dziennikarską sam kurs kosztował około 2000 dol. Byłam tak zdeterminowana na ucywilizowanie mojego angielskiego, że przesłałam przelewem bankowym sporą kwotę pieniędzy na konto nieznanego mi osobiście centrum, ale w jakimś wewnętrznym przekonaniu, że to dobra decyzja i dobra szkoła.

Ruszam na wyprawę edukacyjną

Ustalając warunki pobytu, poprosiłam o zakwaterowanie w rodzinie zbliżonej do mnie wiekowo, niepalącej. Sama była zdziwiona tym egoistycznym i asertywnym podejściem do rzeczywistości, ale uznałam że 100% mojej uwagi ma być skupione na nauce, a nie znoszeniu z godnością osobistą ewentualnych mankamentów zakwaterowania.

Dojechać w jeden dzień z Warszawy do Thomaston nie było ani łatwo, ani tanio. Zdecydowałam się po długich poszukiwaniach na podróż podzieloną na dwa etapy. Pierwsza część prowadziła przez Paryż do Bostonu, gdzie zatrzymałam się na dwie noce. Organizując swój krótki pobyt w Bostonie, sporo się naszukałam, aby znaleźć lokum w rozsądnej cenie. W końcu wybór padł na hostel o szumnej nazwie Berkeley Residency, w którym jednoosobowy pokój bez łazienki kosztuje około 70 dol. Nie mogłam też znaleźć serwisu autobusowego z lotniska do hotelu i w rezultacie podróż na tym odcinku odbyłam taksówką za około 30 dol. w jedną stronę. Uboższa kilkadziesiąt dolarów, przekroczyłam podwoje Berkeley Residency, kierując się do recepcji, spotkanie z którą na długo utkwiło mi w pamięci. W hostelu tym funkcjonował bardzo ciekawy sposób dbania o bezpieczeństwo pokoi.

– Masz tu klucz do pokoju, który mieści się pod numerem 432, ale na kluczu jest napisane 17 B. Dobrze zapamiętaj prawdziwy numer swojego pokoju, bo na kluczu masz inny, ale jak zgubisz klucz, to złodziej nie będzie wiedział, do którego pokoju ten klucz pasuje.

Wjechałam windą na czwarte piętro i weszłam do swojego pokoju. Obejrzałam pokój, wspólną łazienkę… wszystko było bardzo niskobudżetowe. Jedynie widok za oknem był pięciogwiazdkowy. Przed moim oczami pyszniła się słynna Hanckock Tower. Nieważne było chybocące się krzesło, odrapane ściany łazienki i ta pchła, która skoczyła mi na nogę. Hanckock Tower dawał mi poczucie, że jestem w wielkim świecie… Całą noc podziwiałam wieżę, bo nieopodal na ulicy grupa wyrostków urządziła sobie street party.

Przez następne dwa dni zwiedzałam Boston, kupiłam też bilety autobusowe linii Concord Trailways do Thomaston. Autobus odjeżdżał z South Station. Dzięki odwiedzinom na stronie internetowej przewoźnika, odbyte w trakcie pisania tego artykułu, dowiedziałam się, że dziś autobusy mają na pokładzie wi-fi, co jest ciekawym znakiem czasu. Jeszcze przed kilku laty symbolem komfortu był telewizor z filmami do oglądania w czasie podróży. Po około 3 godzinach dojechałam do Portland, gdzie zostałam odebrana przez właściciela szkoły. Potem jeszcze około 130 km samochodem i byliśmy na miejscu. Edukacyjna trasa była więc następująca: Warszawa-Paryż-Boston-Portland-Thomaston. Moimi gospodarzami byli Ursula i Steve McCarthy. Ursula była pracownicą wydziału politologii Georgetown University, a Steve byłym wojskowym, a także zawodowym inwestorem giełdowym.

Thomaston uczestnicz GdL 4 2012 660

 

Najważniejsza jest praktyka

Moimi kolegami na kursie byli młodzi dorośli skierowani przez pracodawców w celu ulepszenia umiejętności językowych. Były to dwie Latynoski, zamężne z Amerykanami i z tego tytułu zamieszkałe w Stanach Zjednoczonych, księgowy z Meksyku, Żyd rosyjskiego pochodzenia, którego rodzina wyemigrowała i w rezultacie wylądowała na Dominikanie, no i ja – wyzwolona niewolnica ubezpieczalniana, będąca nowoczesną odmianą niewolnicy Isaury.

thomastozakupy400

Struktura zajęć była następująca: od 9 do 12 mieliśmy lekcje grupowe, potem wspólny lunch i kontynuowanie konwersacji po angielsku przy stole. Po lunchu do godziny 16 był czas wolny. Dwa razy w tygodniu od 16.00 do 17.30 były indywidualne lekcje z lektorem, a w pozostałe dni po południu jeździliśmy na wycieczki do pobliskich miejscowości, takich jak Camden czy Freeport. Kolacje jadaliśmy z host family. Moi gospodarze uważali, że jestem nie lada atrakcją i zapraszano różne osoby na przyjęcia. Byłam też z moimi gospodarzami na mszy w kościele baptystów. Jednak największym wydarzeniem w czasie mojego pobytu był huragan Katrina. Oglądałam wiele bezpośrednich transmisji w amerykańskiej telewizji i miałam szerszy wgląd w ten niszczycielski żywioł. Na zakończenie pobytu otrzymałam na pamiątkę od Ursuli i Steve’a książkę z ich wspaniałej biblioteki, z dedykacją. Gdy czytam po kilku latach dedykację, którą napisała Ursula w dniu mojego wyjazdu, to myślę, że była dobrym psychologiem i spostrzegawczym obserwatorem.

Samo przedsięwzięcie edukacyjne oceniam jako ze wszech miar udane. Udało mi się nadrobić zaległości powstałe z nie do końca trafnego wytyczania celów życiowych oraz nieświadomości, że język angielski będzie potrzebny na co dzień. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie nawet takiej potrzeby. Żyliśmy w innym świecie.