Pocałunek uzależnienia 2.0 – odcinek siódmy

Rozdział 7: Słodycz pocałunku uzależnienia

Arizona nr 9398

 

Kto choć raz w życiu zaznał tego paraerotycznego internetowego uczucia, był w pewnej mierze stracony dla życia w realu. Jego ciało i umysł ogarniała nie dająca się do końca zdefiniować odlotowa słodycz, rozluźnienie, zapomnienie, niechęć do przerywania ulubionego zajęcia, niedający się opanować zapał do powracania i oddawania się czynności surfowania po ulubionych stronach. Prądy i fale słodyczy ogarniały organizm surfera, roznosząc się zrazu szybko, ale z czasem powoli i leniwie, bez zbędnego pośpiechu ogarniając wszystkie zakamarki umysłu, ciała i wyobraźni. Nie tylko roznosiły się słodko, ale powracały w kolejnych falowaniach ze wzmożona siłą, przybierały niczym tsunami – początkowo zdawać by się mogło niewielkie, niewinne podekscytowanie, a im dalej, tym bardziej wszechogarniające i porywające, ba, wręcz wiodące ku zatraceniu, spadaniu w otchłań rozkoszy niemającej nigdy końca, a tym bardziej początku, no i oczywiście środka! No bo skoro nie było wiadomo gdzie jest koniec, to wyznaczenie innych punktów topografii rozkoszy było z oczywistych względów niemożliwe i nierealne.

W uzależnionym użytkowniku drgały wszystkie mięśnie poprzecznie i podłużnie prążkowane w jednym niekończącym spazmie, a mięśniówka gładka wręcz szalała z rozkoszy. Miocyty ekstrafuzalne słały serię pobudzeń przenoszących się do miocytów intrafuzalnych, wywołując całe serie wyładowań tonicznych. Włókna odśrodkowe gammadynamiczne nie tylko szalały z pobudzenia, ale nawet przejmowały funkcję włókien statycznych, zwielokrotniając siłę doznań. Żadne włókno nie pracowało pod dyktando rozumu, wszystkie niezależnie od ich natury ogarniał spazm za spazmem, orgazm za orgazmem, a stany owe zdawały się nie mieć końca. Orgazm przestał być jakąś ułamkowosekundową figurą literacką, lecz był nigdy niekończącym się huraganem przyjemności.

Oszalałe z nadmiaru paraerotycznych doznań serce gubiło się w rytmach wyzwolonych z bezwzględnej i trwającej od przyjścia człowieka na świat dominacji węzła zatokowego. Wszystkie punkty uśpione i podporządkowane do tej pory dominującym ośrodkom pobudliwości elektrycznej, dochodziły do głosu, oddychały pełną piersią, śląc salwy ekstrasystolii nadkomorowej oraz komorowej. Nawet pobudzenia zablokowane decydowały się zaistnieć – nareszcie mogły dać temu wyraz, że w ogóle są! Ba, nawet te z pobudzeń, które były przewiedzione z aberracją miały szanse na odważne zaistnienie… To było życie!

Każda komórka drgała swoim rytmem, nie tracą ani chwili na zbędny odpoczynek. Wszystko przypominało sambodrom podczas karnawału w Rio de Janeiro, gdzieś w okolicach godziny czwartej nad ranem. Następowała gruntowna i głęboka relokacja sfer erogennych, wszystko mieszało się w niekończącym szale i podnieceniu. Przemieszczenie sfer erogennych stwarzało nowe możliwości przeżyć w miejscach publicznych, bez potrzeby chronienia się w alkowach lub stosowania innych form separacji przed ludzkim spojrzeniem.

Warto było zaznać tych uczuć choć raz w życiu, żeby wiedzieć jak to jest przeżyć odlot wszech czasów. Jednak po pierwszym odlocie szybko przychodziła chęć na następny, kolejny i jeszcze następny… czy to miało się nigdy nie skończyć i  trwać do końca świata, a może zgoła przenieść się na reklamowany lepszy ze światów? Tego w początkach portalu nie wiedział nikt, choć wszyscy byli skłonni sądzić, że słodkie chwile nigdy nie będą miały końca…

Uzależniony nieszczęśnik nie miał wyboru – wszystko było podporządkowane porywającym doznaniom oraz dążeniu do przeżycia ich niekończąca się liczbę razy. Przejściowe uczucie sytości pojawiało się gdzieś po dziesięciu godzinach surfowania, ale gdyby tak dokładnie przeanalizować, to chwilowe odejście od komputera było konsekwencja prozaicznych potrzeb, jak zresetowanie pęcherza moczowego czy wypełnienie obowiązków w rodzaju wpuszczeniu psa do domu, który i tak już kończył przegryzanie drzwi wyjściowych.

Nie wiedzieli biedacy, trwający póki co w najsłodszym z upojeń, że wszystko ma swój kres – nawet nadczynność miocytów ekstrafuzalnych. Ale nie uprzedzajmy faktów!

I tak same przyjdą, gdy nadejdzie ich pora…

Porywająca nowość stanów uzależnienia od internetu była tak wielka, że każdy prawdziwy badacz chciał nad tym zagadnieniem pracować. Oczywiście również profesor Antoni Przecientny prowadził w swym laboratorium niezwykle intensywne badania naukowe nad nowym schorzeniem. Zawsze to była szansa na błyśnięcie na międzynarodowym forum, a może nawet perspektywa większej kariery. W powolnym wkraczaniu Antoniego na salony międzynarodowe nie bez znaczenia był fakt, że w podległej mu placówce kadra naukowa była stosunkowo nieliczna, jednak ambitna i bezgranicznie oddana nauce oraz szefowi. Antoni zatrudniał jedną doktor habilitowaną jako stałego pracownika etatowego oraz dwóch studentów medycyny, wolontariuszy pracujących na dodatkową linijkę w swoim CV.

Całe zaplecze badawcze laboratorium profesora Przecientnego stanowił stylowy XIX-wieczny mikroskop, który doktor habilitowana postawiła w celu designerskim na stoliku przykrytym haftowaną serwetką oraz kilka myszek laboratoryjnych, z których dwie podobno były białe. Myszki był jak najbardziej realne, widzialne, tylko kolor miały trochę trefny, jakby spojrzeć na sprawę w kategoriach gatunku przyrodniczego.

Wprawdzie doktor habilitowana pracowała nieomal całodobowo w laboratorium, ale nie było pewności, czy we wszystkich godzinach jej pobyt w placówce miał charakter ściśle naukowy. Nie żeby ktokolwiek sugerował, że skłonności przebywania doktor habilitowanej poza godzinami pracy miała dwuznaczny emocjonalnie charakter, zwłaszcza wobec szefa placówki. W końcu nie było to najważniejsze, co robiła samodzielna w końcu pracownica naukowa minuta po minucie na powierzonym jej odcinku, wobec ogromu zadań, jakie stanęły przed placówką badawczą.

Przy tym niedostatku wyposażenia badawczego, dla podniesienia rangi placówki badawczej profesora Przecientnego postanowiono oddziaływać na sponsorów oraz zleceniodawców potęgą słowa. W ramach marketingu naukowego przemianowano ośrodek zarządzany przez Antoniego na Krajowe Centrum Penicyliologii. Mimo świetnych wyników w zakresie terminologii naukowej wyrażających się wprowadzeniem nowego nazewnictwa placówki, niestety badania prowadzone w niej nie były w stanie ustalić nic, ale to kompletnie nic, na temat wirusa powodującego penicyliozę.

W tej nierokującej sukcesów sytuacji profesor Przecientny nawiązał kontakt z ośrodkami zagranicznymi, do których posyłał uzyskane w kraju materiały biologiczne do dalszych analiz. Taka współpraca nazywana była czwartą fazą albo deską ostatniego ratunku.

Po intensywnych badaniach przeprowadzonych w czołowych światowych placówkach okazało się, że wirus penlipy jest wirusem z grupy A, który jednak różni się w pięciu punktach genomu od słynnego krewniaka AH1N1. Z chwilą bezdyskusyjnego potwierdzenia w najlepszych ośrodkach badawczych, wirusowego charakteru schorzenia oczywiste było, że trzeba będzie się zająć produkcją szczepionki przeciwko penicyliozie. We wszystkich laboratoriach i działach firmy Perfectly Inactive Pills Co., Ltd. zapanowało radosne ożywienie naukowe i biznesowe.

W prasie ukazała się informacja , że w laboratoriach Perfectly Inactive Pills Co., Ltd. pracowano po 25 godzin na dobę (tak, słownie dwadzieścia pięć! to nie pomyłka, twórczy marketing nie takie rzeczy wymyślał!) nad koncepcją szczepionki przeciw wirusowi penlipy. Powód takiego skonstruowania informacji prasowej był prosty – konkurencyjna firma podała, że pracuje po 24 godziny na dobę nad szczepionką i trzeba było czymś bezczelnego konkurenta pokonać!

Polski rynek, bądź co bądź sporych rozmiarów, został wytypowany jako kluczowy region do wprowadzenia nowego produktu i to zobowiązywało do ekstra wysiłków. Kąsek w wysokości kilkunastu miliardów złotych to było coś o czym marzyła niejedna gruba ryba z rynku tabletek, zastrzyków, kroplówek, no i czopków oczywiście. Producenci tej ostatniej drogi podania leku mówili sobie, że bez hm… wiadomo czego nic się nie załatwi.

W laboratoriach przelewano więc z pustego w próżne, rozcieńczano i sprawdzano miano, dodawano środków konserwujących oraz stanowiących masę tabletkową, słowem procedury produkcyjne nad  szczepionką toczyły się wartko.

Perfectly Inactive Pills Co., Ltd. po zabezpieczeniu linii produkcyjnej zajęło się linią informacyjną produktu. Niezbędnym elementem uruchomienia skutecznego przekazu do społeczeństwa było nawiązanie bliższego kontaktu z Krajowym Komitetem Siania Paniki (KKSP) oraz mediami. Wiadomo było nie od dziś, że to co nie istnieje w mediach, nie istnieje w ogóle, nie ma tego, jest niebytem.

Arizona nr 9502-001