Lekarz Przyszłości, rozdział 10.: Hit wszechczasów

Poprzedni odcinek

Część 1. POCAŁUNEK UZALEŻNIENIA

Rozdział 10. Hit wszechczasów

Pacjentka rozejrzała się dokoła, nie było nikogo! To był hit wszech czasów – gabinet lekarski bez lekarza! Prasa codzienna donosiła o kolejnych przypadkach znikania doktorów z gabinetów, którzy po załatwieniu ostatniego pacjenta mówili krótkie „żegnam” i  znikali.

Wszystko wskazywało na to, że za chwilę będzie dostępny tylko dr Google… dr House, a w najlepszym wypadku certyfikowani doktorzy nauk o zdrowiu. No, ale czy chodziło o to, aby w sprawach chorób radzić się kogoś, kto zna się tylko na zdrowiu??!

Optymiści zaczęli nawet doszukiwać się pozytywnych stron nowej sytuacji w ochronie zdrowia. Wprawdzie nie dało się z takim dr Google pogadać, ale dostępny był całodobowo i bez konieczności wychodzenia z domu. A ile chorób można było dzięki niemu rozpoznać! 

Człowiek czuł, że żyje, no bo co to byłoby za życie bez chorób? Jedna wielka nędza – wiedział o tym nie tylko każdy lekarz, ale także każdy pacjent.

To był nowy, kompletnie inny świat. Początkowo wszyscy zachwycili się tą nowością i bez opamiętania narozpoznawali sobie chorób w takiej ilości, na jaką mieli ochotę i takich rodzajów, jakie im odpowiadały. Fajna sprawa! – powiedział niejeden internauta żądny posiadania egzotycznej choroby, ale przecież ktoś musiał tę chorobę potwierdzić, przyklepać, urzędowo zatwierdzić, papiery założyć. I gdy już wszyscy mieli komplet swoich chorób, okazało się, że są one jakieś dziwne… jakby bezpańskie… urzędowo nieważne… niezewidencjonowane… wprost brakło słów jak te choroby znalezione w internecie nazywać.

Nie od dziś wiadomo, że każdy nowy świat zawsze istniał dla tych, którzy go szukali, ale czy o to chodziło w tych poszukiwaniach, żeby znaleźć gabinet bez doktora? chorobę bez urzędowego zatwierdzenia? To nie mieściło się w głowie żadnego pacjenta, żadnego rzecznika ani żadnego urzędnika ministerialnego! Los spłatał wszystkim figla wszechczasów.

Sytuacja stawała się skrajnie kłopotliwa. Zbolały płatnik składek na ubezpieczenie zdrowotne schwytany nocą w szpony bezsenności nie mógł udać się na szpitalny oddział ratunkowy po receptę na ulubioną beznzodwuazepinę, nie miał komu naubliżać za bezczelną odmowę wydania recepty, a nawet gdy się skrajnie wściekł na takie porządki, nie było komu – za przeproszeniem – dać w mordę. No bo bić się z dr. Google czy innym dr. Housem to żadna przyjemność! 

Na nic się zdały głośne narzekania po gazetach na totalny brak lekarzy. Były niczym gadanie do ściany – nikt nie odpowiadał na najbardziej wymyślne skargi. Jedynie administratorzy systemu ochrony zdrowia mamrotali coś o czarnej dziurze, w którą wpadli doktorzy.

– Dlaczego nie powstrzymaliście procesu wpadania w czarną dziurę? A jaki jest właściwie adres tej dziury? Pojedziemy, wyślemy komandosów, albo i wojska sprzymierzone, sprowadzimy uciekinierów! W końcu wykształcili się za nasze podatki i jeszcze bezczelnie za te podatki zafundowali sobie bezterminową wycieczkę nie wiadomo na jakie wyspy! – to były najłagodniejsze wypowiedzi zdesperowanych użytkowników i konsumentów usług medycznych.

Niby wszyscy na medycynie się znali, wiedzieli co im potrzeba, ale ci cholerni doktorzy zabrali ze sobą pieczątki do podbijania recept! Najbardziej niepokojące, ba – zatrważające to było to, że nie wiadomo kto miał sprawdzać zgon.

– A jak mnie pochowają żywego? – myślał niejeden, ale w końcu i tak człowiek umrze, dodawał dla uspokojenia.

Matylda również nie mogła oderwać się od tych myśli, rozważając różne warianty stwierdzania zgonu.

– Francis, a co będzie jak kogoś żywego uznają za zmarłego? – zapytała męża.

– Nie martw się, wpierw skierują go na sekcję, a z niej na bank nikt żywy nie wyjdzie – oznajmił znad codziennej gazety Francis.

– No to mnie uspokoiłeś – westchnęła Matylda z uczuciem wyraźnej ulgi.

W końcu z nieobecnością nawet najbliższej osoby, spowodowanej zgonem człowiek z czasem się oswajał i życie toczyło się dalej, ale do braku pieczątki nijak nie szło się przyzwyczaić.

Niewypełnione i oczywiście niepodbite wnioski do sanatorium, skierowania na rentę czy na wymyślne badania obrazowe leżały sobie na biurkach w pustych gabinetach lekarskich. Korytarze przychodni świeciły pustkami, jeśli nie liczyć echa pojedynczych kroków personelu robiącego porządkowy obchód po nieczynnych gabinetach. A już sama myśl, że to nie lekarz, tylko nie przymierzając jakiś absolwent wydziału nauk o zdrowiu miałby stwierdzać zgon przerażała wszystkich, a myśl o  pochowaniu żywcem nie opuszczała niejednej głowy.

Na bieżąco też nie było dobrze. Lud pracujący miast i wsi denerwował się coraz bardziej. Co gorsza  nadchodziły kolejne wybory. Wszystkie sprawdzone metody podnoszenia popularności w kręgach wyborców nie mogły być stosowane. Nie można było wysłać żadnego donosu, że doktor pijany przyjmuje skacowane niewiniątka, czyniąc metaboliczny dysonans w gabinecie i naruszając  wyłączne prawo obywateli do bycia w stanie wskazującym. Żadnych zwierzeń, że doktor nie tak się w gabinecie zachował, nie tak jak wyobrażali sobie zbiorowo wszyscy nieprzyjęci na medycynę przed dziesięcioleciami absolwenci psychologii, farmacji i dietetyki razem wzięci. Żadnych dzwonków o 6:01 do drzwi lekarza ani pobrzękiwania wyrobami metalowymi i kierowania ich ku przegubom spracowanych lekarskich rąk. Nic nie można było zrobić, co by ucieszyło lud pracujący miast i wsi. 

Wszystko to przypominało działalność poczty z jej ponadczasowo zgrabną formułą „adresat nieznany”. Żadnych skarg, pretensji, zażaleń. 

Nagranie dokonane przypadkowo w przestrzeni publicznej pewnej placówki ochrony zdrowia (która nie wiadomo gdzie się zaczyna ani gdzie kończy, jak wykazały dywagacje związane z zakazem palenia papierosów w tychże placówkach) przez świadczeniobiorcę usług medycznych, zaopatrzonego w sprzęt niezbędny do odbycia wizyty w gabinecie lekarskim jakim jest dziś dyktafon kieszonkowy, w który zaopatruje się świadczeniobiorca idąc do swego świadczeniodawcy, bo nie po to go wykształcił za swoje podatki, żeby pozbawić się przyjemności udokumentowania przebiegu wizyty. Za szumy, trzaski i złą jakoś nagrania przepraszamy.

– Fajna zabawa, ciekawa sprawa, czy mogę zadać pytanie?

– Czy mogę zadać pytanie? Coś mi się zacięło, cięło, ciało…

– Uwaga, korekta, nie poprawiać!!! – nie dałam ciała, może bym i chciała,

– Cicho, mała, nie bądź taka głupia, przecież można pójść na całość, całość, całość. – A gdzie pozostałość, doskonałość, małość, złość…

– Złość piękności szkodzi.

– Jak chcecie być piękni, nie wychodźcie na dwór, bo tam śmieci duży wór, wół.

– Woził wół razy kilka i wpadł w paszczę wilka.

– Wrrrr – wrrr – jestem wilk.

– Proszę o przegląd zębów, na ubezpieczalnię proszę.

– A, to pesel, panie Wilku, proszę.

– Składki płacę, złodzieje jedne, a jak co do czego, to nie ma odważnych zajrzeć wilkowi do paszczy.

– Jeszcze się wam dobiorę do tyłka.

– Od tyłu? A tergo – znaczy się, panie wilku, od razu trzeba było mówić, że o d… chodzi.

– A tera okazuje się, że o pieniądze chodzi

[uwaga dla korekty: pierwsze tergo, drugie tera].

– Ach, przepraszam, pan Wilk na ubezpieczalnię, a to co innego, in this particular case z góry opłacone przez Narodowego Brata Płatnika.

– Jesteśmy w Polsce i angielskiego nie używam, zżywam, żywam, wam, am, am… mniam… mniam.

– Już komuś  wygryzłem się w […] i chrupię mniam… mniam…

– Prosimy kończyć konsumpcję. Zamykamy lokal.

– Lokal zamknięty do odwołania z powodu wykrycia wścieklizny u wilka! 

– Lokal zamknięty czy lekarz zamknięty?

– Nie złapali go, ach, co za szkoda… a on uciekł.

– Ach co za pech. Uciekać to grzech.

– Gdzie uciekł?

– Nie wie pani, za granicę, oni tak wszystkie uciekają.

– I co my jutro pokażemy na pierwszej stronie?

– Uciekają, a ostatni zgasi światło.

– Tchórze, oddajcie nasze pieniądze, a potem możecie sobie wyjeżdżać.

– Taka wasza m…ćććć.

– Pokaż, lekarzu, co masz w garażu. Jak mi pokażesz, powiem ci, ile bierzesz.

– Też coś! a to dopiero wymyślają, wyższa składka zdrowotna?

– Lepiej wprowadzić podatek od głupoty! Będziemy najbogatszym państwem świata!

– Od czego? od tego podatku i dać go na zdrowia ochronę, na wronę, na one…

– Na onet.pl?

– Głupią udaje czy taka od urodzenia?

– Na onych!

– Na których onych?

– No, na onych doktorów!

– Oczywiście! U nas zawsze są one, nie wie pani tego?

– Idiotka, mówi się Onet!

– Ty, nie wiesz, że one są też na Onet?

– Oj, dana, dana, ubezpieczalnio ukochana, z tobą nie da się żyć na trzeźwo od rana, no to lu! nie dmuchnę, nie chuchnę, bo mam bezdech. A co, nie mogę mieć bezdechu???

@mimax2 / Krystyna Knypl