Lekarz Przyszłości – rozdział 37 : Zapomniana szczepionka

Poprzedni rozdział

Część 4. Diagnoza:gorączka złota

Rozdział 37.  Zapomniana szczepionka

Nieoczekiwanie badania nad przyczynami polimorfizmu TCER, będące najgorętszym fragmentem analiz w ramach BAT Study, utknęły w martwym punkcie. Kolejne miesiące tylko pogarszały nastroje w zespole badaczy. Statystycy przeprowadzili korelacje chyba wszystkich parametrów biologicznych i zastanawiali się, czy nie rozpocząć oceny korelacji tych parametrów z numerem buta albo datą w kalendarzu. Jedyne, co ich pocieszało, to przekonanie, że każda sprawa znajduje kiedyś swój koniec.

Był pochmurny listopadowy dzień i wszyscy snuli się po laboratorium w marnych nastrojach. Miał być taki hit, a jest kit – myślał niejeden członek zespołu badawczego.

Skoro nie było niczego specjalnego do roboty, laborantka Rita Beorg postanowiła załatwić kilka spraw domowych, między innymi wybrać się na szczepienie z dzieckiem. Weszła do gabinetu profesora Lentona, aby poprosić o dzień wolny.

– Panie profesorze, muszę zaszczepić synka, czy mogę wziąć wolne w najbliższy piątek? – zapytała.

– Tak, tak, oczywiście, niech pani zawiezie malucha na szczepienie – zgodził się profesor. – I tak nie mamy nic specjalnego w tym momencie do roboty. A co będzie miał szczepione? – rzucił do kierującej się ku wyjściu dziewczyny.

– Szczepionka złożona, według kalendarza szczepień, bez żadnych opóźnień – odpowiedziała.

– A czy już miał szczepienie Muti Vir-Virrem? Pamiętam, że moja młodsza siostra niezbyt dobrze się po tym szczepieniu czuła – powiedział Lenton.

– Muti Vir-Virr, a co to takiego? Nie słyszałam, teraz chyba nie ma
tego w kalendarzu szczepień obowiązkowych – odpowiedziała
Rita.

– No tak, ja też tego nie śledzę, zapamiętałem tylko, że coś się działo z moją młodszą siostrą po tym szczepieniu i tak mi zostało w głowie. Zresztą zestawy szczepień co i raz się zmieniają. Niech pani leci do malucha i miejcie się dobrze.

Profesor po wyjściu laborantki zapytał się w myślach: A właśnie, co się z tym Muti Vir-Virrem stało, że nie słychać o nim teraz? Wypadł z obiegu, czy go udoskonalono i nie ścina dzieci z nóg po szczepieniu? Chyba musiałem być wtedy na stypendium w Panestralii, bo mam jakąś lukę w pamięci na ten temat.

Wpisał w okienko wyszukiwarki hasło „Muti Vir-Virr”. Wyskoczyła olbrzymia liczba odsyłaczy. No proszę, jaka bogata dokumentacja, a ja nic o tym nie wiem! Otwierał kolejne strony i z każdym kliknięciem oczy robiły mu się coraz większe. A to dopiero historia!

Z dokumentów wynikało, że już po trzech latach od wprowadzenia szczepienia Muti Vir-Virrem zaobserwowano spadek zachorowań na wszelkie infekcje wirusowe. Dalsze lata tylko potwierdziły znakomitą skuteczność szczepionki przeciwko wszystkim wirusowym chorobom, jakie gnębiły ludzkość od lat. Był to powód do radości, ale nie dla wszystkich, bo producent szczepionki Muti Vir-Virr opatentował swój wynalazek aż na dwadzieścia lat. Oznaczało to chudy czas dla wszystkich producentów innych szczepionek przeciw pojedynczym schorzeniom wirusowym. To nie do zaakceptowania! Trzeba było rozpocząć starania o powrót do starego schematu szczepień.

Kilka sympozjów, trochę doniesień kwestionujących skuteczność Muti Vir-Virru, parę zastrzyków finansowych dla bardzo ważnych ludzi i po kilku latach obecności na rynku sprawa była załatwiona. Muti Vir-Virr okrzyknięto szczepionką niebezpieczną z powodu zawartości dwóch metali ciężkich i po kłopocie. Temat odjechał na boczny tor, a Muti Vir-Virr wyłączono ze szczepień obowiązkowych.

A czy my sprawdzaliśmy w ogóle wpływ szczepień na polimorfizm TCER? Zaraz, zaraz – Lenton przelatywał wzrokiem kolumny korelowanych ze sobą czynników. Nie było ani jednego szczepienia wśród korelowanych czynników, a już Muti Vir-Virru z całą pewnością! No, to dopiero ładna historia! Musimy od jutra zacząć to analizować – stwierdził.

Następnego dnia profesor Lenton już przed siódmą był w laboratorium. Włączył komputer i sprzęt do parzenia kawy. Te dwa urządzenia stojące w jego gabinecie były nieomal sprzężone ze sobą. Przejrzał raz jeszcze obliczenia korelacji dla badanych czynników. Faktycznie zapomniano o analizie szczepień, jakie mieli wykonywane pacjenci, pod kątem wpływu tej interwencji na polimorfizm TCER.

Poprosił osobę odpowiedzialną za przepływ danych z Ameerland Medicine Study o dołączenie wszystkich informacji o przeprowadzonych szczepieniach u uczestników badania. Po dwóch dniach miał wszystkie potrzebne dane. Teraz powinni zająć się nimi statystycy. Uwinięto się z obliczeniami w niespełna tydzień i przesłano wyniki do Lentona.

Niezależnie od metody statystycznej, którą zastosowano do analizy, wychodziło zawsze to samo. Pokolenie dziadków nie wykazywało żadnych polimorfizmów i korzystanie z usług medycznych było na niewielkim poziomie. W pokoleniu rodziców była spora grupa, w której TCER był prawie regułą. Także regułą było częste korzystanie z porad lekarskich. Potem wszystko znikało w kolejnym pokoleniu.

Wysłał mejl do Grahaam Bohnera, informując go, że muszą omówić sprawę wspólnie. Dlaczego grupa pokolenia rodziców z Ameerland Medicine Study miała tak częsty polimorfizm TCER? Umówili się na lunch, aby naradzić się nad kierunkami dalszych poszukiwań. Obaj czuli, że są blisko odkrycia przyczyny zaobserwowanej zmienności.

W drugim końcu korytarza redakcji „Modnych Diagnoz” ulokowane były apartamenty „Tygodnika Niepopularnego”. Na dyżurze przebywała właśnie redaktorzyca Iwana X. – nazwisko nieznane żadnej szanującej się redakcji. Spoglądała na monitor, klikała na pocztę – nic się nie działo. Koło południa poczuła, że coś drgnęło.

Nie, nie w komputerze, ale we wnętrzu organizmu redaktorzycy, a jak niektórzy mawiali, red-aktorzycy. Drgnęło po raz drugi i trzeci, nie mając najmniejszego zamiaru przestawać. Z gardła przeszło przez klatkę piersiową ozdobioną przywiędłymi biustami i usadowiło się w brzuchu.

– Uchu-uchu-uchu, siedzę sobie w pewnym brzuchu – powiedziało COŚ i przycupnęło w niezidentyfikowanym zakamarku wnętrzności. Gdy red-aktorzyca zastanawiała się, co też to może przemieszczać się po jej organizmie, nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Przycupnięte COŚ jakby dostało przyspieszenia i rozpoczęło wędrówkę po organizmie w żwawszym tempie. Nawet nie zdążyła odebrać dzwoniącego telefonu. Co to może być? – zaniepokoiła się red-aktorzyca. Wielokrotne poszukiwanie różnych kojarzeń i opisu odczuwanych dolegliwości nie przynosiło odpowiedzi. Przechodzący właśnie korytarzem dostojny kapelan redakcyjny pozdrowił red-aktorzycę i grzecznościowo zagaił:

– Co dobrego u szanownej pani redaktor słychać?

– Achhhh, wielebny… mam kłopot, COŚ się we mnie przemieszcza i nie wiem, co to może być. Szukałam na wszystkie sposoby i nic mi nie pasuje. Przegooglowałam wszystkie narządy i nic.

– A szukała pani pod hasłem „wędrująca macica”?

– Nie… Myśli wielebny, że to może być macica??? – zapytała wystraszona nie na żarty red-aktorzyca.

– Medycyna zna takie przypadki – rzucił tajemniczo wielebny.

Red-aktorzyca wpisała drżącą ręką podsunięte przez wielebnego hasło i oboje pogrążyli się w lekturze… Pasowało słowo w słowo, wszystko i co do joty.

Co robić? Co robić? Kołatało się w głowach obojga nawracające pytanie. Po krótkiej naradzie uznali, że bez wizyty w szpitalu nie da się powstrzymać wędrówki macicy. Nie bacząc na późną porę, pomknęli limuzyną wielebnego do najbliższego oddziału szpitalnej pomocy doraźnej, gdzie wpadli zdyszani przed północą.

W pierwszym podejściu odbili się od szczelnie zamkniętych drzwi. Z energią zaczęli więc naciskać wszystkie dzwonki i okładać pięściami szybę pancerną, odgradzającą świadczeniodawców od ich łaskawców i sponsorów ich studiów.

– Otwierać, otwierać… – darli się ile sił w płucach. – Pomocy! Pomocy!

Po dłuższej chwili pojawił się Empatyczny Sanitariusz i otworzył drzwi złaknionej pomocy medycznej ekipie redakcyjnej.

– My do dyżurnego konowała! – zawołali jednocześnie.

– Proszę siąść i przetrząsnąć kieszenie w poszukiwaniu ostatniego dokumentu ubezpieczenia – flegmatycznie zarządził Empatyczny Sanitariusz.

– Czego??? Ubezpieczenia??? My tu pomocy potrzebujemy, a nie pokazywania, co mamy, a czego nie mamy w kieszeniach! Proszę nas szybko skontaktować z doktorem!

– Na początek skierujemy was do odpowiedniej grupy… pani dolega… co? – zagaił Empatyczny Sanitariusz.

– Wędrująca macica, zdaniem wielebnego – wyrzuciła z siebie red-aktorzyca

– Zara, zara… – mruknął Empatyczny Sanitariusz, wertując karty najnowszych wytycznych Narodowego Brata Płatnika. – Co my tu mamy?… Jest… pęknięta macica – dajemy wtedy czerwoną szarfę na pacjenta; opuszczona macica – ozdabiamy żółtą szarfą; wszystkie inne macice wyżej niesklasyfikowane – należy się zielona szarfa.

Zgodnie z wytycznymi przepasał klatkę piersiową red-aktorzycy zieloną szarfą i oddalił się krokiem przypominającym słynny na zajęciach studium wojskowego krok defiladowy na podmokłym gruncie.

Tymczasem macica Iwany X. gnała po organizmie z prędkością należną pojazdom startującym w wyścigach Formuły 1. Na nic się zdały prośby o przyspieszenie interwencji.

Nieoczekiwanie okazało się, że po załatwieniu wszystkich osób ozdobionych szarfami czerwonymi i żółtymi skończył się limit przydzielony na przypadki chorób macicy tego dnia. Zespół dyżurny zajął się zgodnie z wytycznymi sporządzaniem dokumentacji dla Narodowego Brata Płatnika.

Jednostki opasane zielonymi szarfami nie miały szans na pomoc w dniu dzisiejszym. Wielebny pokiwał głową nad marnością losu i doczesnych rozwiązań organizacyjnych. Jako człowiek zaradny zaproponował wizytę u znanego uzdrowiciela macic lub skorzystanie z serwisu Formuły 1. Zadzwoniono do serwisu, ale niestety cena usługi przekraczała możliwości płatnicze red-aktorzycy Iwany X. Pozostała jedynie nadzieja, że klimakterium uwolni Iwanę od cierpień macicznych.

Ministerstwo Wszystkich Pacjentów dwoiło się i troiło w różnych aktywnościach dla dobra sarmalandzkich pacjentów, no ale jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Może i się nie narodził, ale starać się trzeba – zauważył minister wszystkich pacjentów i zarządził poszukiwania nowego wizerunku dla ministerstwa. Od czasu odstawienia na boczny tor pani Wyborowej Wizerunkowej osobiście kreował swój medialny image. Po bardzo burzliwej naradzie z zaufanymi doradcami postanowiono przemianować Ministerstwo Wszystkich Pacjentów na Ministerstwo Wyłącznie Dobrych Decyzji. Decyzja podjęta we właściwym ministerstwie, w odpowiedniej aurze, ma zupełnie inną rangę niż jakaś przypadkowa i nieprzemyślana propozycja pani Wyborowej Wizerunkowej.

Pierwszą inicjatywą ustawodawczą nowo powołanego ministerstwa była Ustawa o niewypowiadaniu pochopnych opinii, mająca stanowić integralną część pakietu ustaw medycznych. Doktorzy, zwłaszcza ci starej daty, mieli skłonność do opiniowania wszystkiego, recenzowania, rozpatrywania pod różnymi kątami. Najgorsze było to, że co i raz zwoływali konsylium i obradowali na nim nawet 24 godziny na dobę! Taka rozwichrzona wymiana swobodnych myśli nie mogła do niczego dobrego doprowadzić.

Niewypowiadanie pochopnych opinii nie rozwiązywało jeszcze całości problemów dotyczących leczenia. Pacjenci różnymi sposobami wchodzili w posiadanie leków – prośbą, podstępem, groźbą zmuszali doktorów do coraz to droższych ordynacji.

Wszystko trzeba kontrolować, sprawdzać, nadzorować. Nie można niczego puścić na żywioł, a już w żadnym wypadku pozwolić decydować doktorom samodzielnie. Minister Wyłącznie Dobrych Decyzji odchodził od zmysłów, rozmyślając, co jeszcze można zrobić, aby ukrócić to rozpasanie ordynacyjne. Na rutynowej czwartkowej naradzie sztabowej rzucił pytanie ostatniej szansy do pani Wyborowej Wizerunkowej:

– Ma pani jakiś nowy pomysł, dzięki któremu można by ukrócić to rozpasanie refundacyjne wśród konowałów?

– Eeee… yyyy… tego… aaaa możeee… by… tak – odpowiedziała pełnym zdaniem pani Wyborowa Wizerunkowa.

– No tak, z pani to żaden pożytek! Zwalniam panią bezpowrotnie i tym razem naprawdę, a nie dla PR-u! Żegnam na zawsze! Proszę zdać komórkę w sekretariacie, a do domu to proszę sobie wrócić tramwajem! Samochód służbowy też pani już nie przysługuje!!! – wrzasnął minister Bartolomeo Karriera-Nieuwierra, znany w kraju i za granicą z wyłącznie dobrych decyzji. Łyknął z puszki napoju rozjaśniającego umysł i odganiającego widmo hipoglikemii, która go zawsze nachodziła, gdy kogoś wyrzucił z pracy, po czym zagłębił się w stos błagalnych papierów, którymi zarzucały go różne stowarzyszenia.

A może by tak głębiej wniknąć w te struktury refundacyjne… Poszukać jakiegoś związku przestępczego z tą Bad Pharmą… przecież musi być… jakiś związek… jak oni te leki produkują, to coś z tego mają… muszą mieć… no, nie może być tak, żeby nic nie mieli…

Mijały godziny, w koszu na śmieci pod ministerialnym biurkiem lądowały kolejne puszki po napoju rozjaśniającym, a ministerialny umysł był ciągle pogrążony w ciemnościach i niemocy decyzyjnej.

Wobec braku materiału na przestępstwo kontrolowane minister zdecydował się szukać innych sposobów uwolnienia się od problemów. Po dłuższym namyśle uznał, że rozwiązanie klasyczne będzie najbezpieczniejsze. W końcu tyle razy się udawało, to i tym razem powinno wypalić! – powiedział sam do siebie, na pocieszenie. Zrzucę wszystko na tych chciwych konowałów. Powiem, że ich pensje pożerają budżet przeznaczony na leczenie i przynajmniej będzie jakiś winny niedoborów finansowych. Wyczerpany ubytkami energii zdążył jeszcze ich gasnącą resztkę przeznaczyć na napisanie podania o premię specjalną dla siebie za zasługi dla zdrowia narodu.

@mimax2 / Krystyna Knypl