Hurtownia Autorytetów 2.0

Hurtownia Autorytetów 2.0

Motto:

Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga do siebie

Nowy gość dostrzeżony niedawno na niebie:

Był to komet pierwszej wielkości i mocy,

Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy

(Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, księga VIII)

 1.Wspomnienie Poradni Chorób Nijakich

Nie ma większego huraganu w życiu kobiety niż macierzyństwo. Nie ma takiej kariery, która by nie zbladła i nie zmalała wobec wyzwań, przed którymi staje każda matka nowo narodzonego dziecka. Matylda Przekora, podążając zgodnie z odwiecznymi prawami natury, uznała, że macierzyństwo jest ważniejsze od każdej kariery naukowej i zdrowia wszystkich bywalców Oddziału Chorób Wszelakich.

Z chwilą gdy została matką Maniuli, postanowiła udać się na czteroletni urlop wychowawczy. Decyzja ta została uznana przez sfery szpitalne za niebywale ekstrawagancką.

– Nikt cię nie będzie znał – wieszczyły dwórki z najbliższej świty ordynatora Władysława Wielkosza, szefa Kliniki Chorób Wszelakich w Wielkim Mieście.

– Jakoś to przeżyję – odpowiadała dr Matylda Przekora, kobieta niepokorna i dociekliwa, osobowościowo element obcy w dworze gnących się w ukłonach pochlebców i kicających dookoła ordynatora.

– Oderwana od szpitala zgłupiejesz i tylko będziesz umiała zupę ugotować– prorokowała jedna z wiernych służek ordynatora.

– Ważne, że nie umrę z głodu, a co do reszty, to zobaczymy, dajcie mi szansę zaryzykować i postawić na coś innego niż dreptanie za ordynatorem na obchodach i wystawanie w jego sekretariacie w oczekiwaniu na łaskawe przyjęcie w gabinecie – odpowiedziała Matylda.

Ta zuchwała i wcześniej przez żadną z asystentek niepodejmowana decyzja oznaczała w istocie, że Matylda przestała być jednym z elementów wspaniałego otoczenia ordynatora, słynnego uzdrowiciela chorych i pocieszyciela strapionych.

Matylda stanowiła w dworskiej społeczności element niewielkich rozmiarów, raczej lokujący się na jego obwodzie, nigdy niewyznaczany do awansów, wyjazdów zagranicznych, nagród finansowych, kariery naukowej wyższego szczebla. Nie zasługiwała na te dobra, więc trudno aby ordynator przydzielał je osobie, której z definicji się nie należały! Przedstawmy jej niedoskonałą osobowość z wykorzystaniem jakże modnych obecnie hasztagów.

# Czy Matylda odwiozła kiedykolwiek ordynatora samochodem z pracy do domu? Nigdy! Nie dość tego, nie miała nawet prawa jazdy i co oczywiste, samochodu.

# Czy można ją było prosić o zrobienie przeźroczy dzień przed wykładem? W żadnym wypadku!

# Czy patrzyła ordynatorowi z uwielbieniem w oczy? Ani razu nie posłała mu spojrzenia pełnego uwielbienia z dołączonym wydłużonym westchnięciem poruszającym cząsteczki powietrza z pęcherzyków płucnych trzeciorzędowych.

Wobec tak zaawansowanych braków w osobowości i potencjale asystenckim decyzje ordynatora o nieprzydzielaniu jej czegokolwiek atrakcyjnego były oczywiste i zasłużone! Asystent to jest ktoś, kto powinien ordynatorowi asystować i kicać dookoła niego na dwóch łapkach, a nie dyskutować z podawaniem cytatów z najnowszego piśmiennictwa naukowego, dociekać niepotrzebnych szczegółów tak delikatnych, jak na przykład komu wypłacono pieniądze za prace zlecone wykonane przez Matyldę. Taka nieprzyjemnie dociekliwa jednostka powinna zrozumieć, że powściągliwość emocjonalna jest dla wspinania się po drabinie klinicznej kariery umiejętnością podstawową.

Co więcej, postanowiła po trzyletnim urlopie wychowawczym przenieść się z Oddziału Chorób Wszelakich do Poradni Chorób Nijakich, dzięki czemu nie musiała pełnić całodobowych dyżurów lekarskich na oddziale szpitalnym. Mogła spokojnie odprowadzać Maniulę do szkoły, odbierać ją po lekcjach, odpowiadać na wszystkie zadawane przez córkę pytania, czuwać nad jej zdrowiem i rozwojem.

Z powodu kolekcji wspomnianych wyżej nieciekawych cech osobowości, z którymi przychodziło ordynatorowi obcować przez wiele lat, prośba Matyldy o przeniesienie do Poradni Chorób Nijakich została przez szefa zaakceptowana z nieskrywaną radością. Stosowne dokumenty podpisane zostały autografem z zamaszystym ogonem, który mógł być odczytany przez znawcę symboli graficznych tylko w jeden sposób: „Ja, Władysław Wielkosz, tu rządzę i nikt inny”.

2.Madame De Ma Gog

Madame De Ma Gog wróciła do domu przed północą. Dzieci już spały ułożone do snu przez meksykańską nianię. Adam siedział przy komputerze, sączył mojito i intensywnie klikał, ani na chwilę nie przestając kląć. Rozkojarzonym wzrokiem spojrzał na żonę. A może by tak… – pomyślał omiatając wzrokiem perfekcyjną kobiecą sylwetkę. Jednak po chwili przypomniał sobie, co przy barze powtarzał stary Rodriguez: „Kiedy sączysz swe mojito, nie zadawaj się z kobitą”.

– Dlaczego tak siarczyście klniesz? – zapytała męża Madame De Ma Gog i czule pogłaskała go po przerzedzonej czuprynie, a właściwie po łysinie kończącej się gdzieś na potylicy. Czy to od nadmiernego napromieniowania rentgenowskiego ci wszyscy interwencjoniści są tacy nie za mocno uwłosieni? Co drugi łysy, a co pierwszy przerzedzony, ani jednego z gęstą czupryną – pomyślała.

– Popatrz! Nasza sieć klinik interwencji wewnątrznaczyniowych w Polsce ma kłopoty – odpowiedział Adam. – Obcięli finansowanie! Ten Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł tak ich załatwił, gdy był ministrem. Koledzy szukają ratunku, napisali nawet list do redakcji „Modnych Diagnoz”.

– Nie gadaj! Tak po prostu wyłożyli w liście do redakcji „Modnych Diagnoz” kawę na ławę i napisali, o co im naprawdę chodzi??? Niemożliwe! – jęknęła szczerze zaniepokojona Madame De Ma Gog.

– No nie, tak źle z nimi nie jest. List jest taki bardziej pod przykryciem, a może to się mówi na słupa, czyli bardziej elegancko – używają symboli – odpowiedział Adam. Czuł, że posługiwanie się bieżącymi określeniami w języku ojczystym sprawia mu coraz większy kłopot.

Tymczasem Madame De Ma Gog czytała na ekranie komputera:

Kochana Redakcjo,

jesteśmy specjalistami jednej z dziedzin medycyny zabiegowej, mamy kurę, która przez długie lata znosiła nam złote jajka. Nieoczekiwanie przed rokiem kura przestała znosić złote jajka. Próbowaliśmy przemówić jej do rozumu, ale szanowna redakcja wie, jak trudno rozmawiać z kimś, kto ma kurzy móżdżek! Próbowaliśmy zachęcić koguta, aby poczuł się w obowiązku znoszenia nam złotych jajek. Odmówił! To się wprost nie mieści w głowie!

Nasza sytuacja finansowa staje się dramatyczna! Nie możemy inwestować na poziomie godnym specjalistów medycyny interwencyjnej, nie możemy lokować kapitału tak, jak jest to należne naszej pozycji w świecie medycznego biznesu. JAK ŻYĆ??? – pytamy Panią Redaktor Naczelną jako starszą od nas koleżankę, doświadczoną życiowo i zawodowo.

Prezes Asocjacji Interwencjonistów Medycznych Adam Piotr Nienasycony.

Kliknęła na odpowiedź redakcji:

Drogi Doktorze Adamie Piotrze Nienasycony,

na początek proponuję modlitwę do św. Tadeusza Judy, który jest patronem spraw beznadziejnych. Potem należy zawęzić front inwestycyjny, na przykład: kupować diamenty nieoszlifowane – są o wiele tańsze od oszlifowanych. Można potem szlifować je w godzinach pracy, gdy będziecie mieli przestoje z powodu braku pacjentów do interwencji. Szlifować będzie można unitem stomatologicznym przeniesionym z gabinetu żony do pracowni interwencji.

Ponieważ przebywam w podróży duchowej w innym kraju (vide fotka, ta w dżinsach to ja), nie mogę nic konkretnego zrobić, ale zawierzam Was i Wasze finanse opiece św. Tadeusza Judy.

Matylda Przekora,
redaktor naczelna „Modnych Diagnoz”

Tymczasem w Umiłowanej Ojczyźnie rozpoczynał się nowy dzień walki o dostęp do budżetu Narodowego Brata Płatnika (NBP) w ramach troski o zdrowie pacjentów. Niestety wiatr w oczy wiał i na tym odcinku. Narodowy Brat Płatnik znienacka przestał płacić za produkt biznesowy „Zawał bez Zawału” (ZABEZA), twierdząc, że zawał jaki jest, każdy widzi, a jak nie widać, to nie ma zawału. Na całym świecie systemy ubezpieczeń zdrowotnych łyknęły jak pelikan żabę to całe NSTEMI jako zawał serca oraz stan kwalifikujący się do założenia stentu, a jeszcze lepiej kilku stentów, a u nas odmawiają! Bezczelne skąpiradła pod egidą Kalasantego Ustawki-Sięzdziwiłła! Sam to umiał kasę wydoić, a innym broni! Niby taki pobożny, a nie ma zrozumienia dla bliźniego swego, że też potrzebuje kasy. Jak to leciała ta piosenka? „Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa?”

No właśnie, kasa jest, a z podniecaniem się jakby gorzej idzie, nawet te niebieskie piguły słabiej działają, a poza tym trzeba pamiętać, aby je zawsze mieć przy sobie! Trudna sprawa, czasem trafia się jakaś apetyczna okazja, aby pobaraszkować pozamałżeńsko, a tabletkę pierwszej pomocy dla mężczyzny gdzieś diabli wzięli! No i trzeba szybko opuszczać pole niedoszłego zwycięstwa.

Zaraz, zaraz… a może by tak zastentować tę okolicę? Wyniki stentowania mikrokrążenia wieńcowego zapowiadają się obiecująco, oba narządy do sprawnego działania wymagają obfitego ukrwienia, są podstawy patofizjologiczne do takiej interwencji! No tak, chętnych mężczyzn nie powinno zabraknąć, trzeba tylko jakieś zgrabne hasło wymyślić na taką akcję!

Zadzwonił do agencji marketingowej, która miała wprawę w działaniach kardio-PR i zlecił opracowanie promocji medialnej swojego pomysłu. Agencja już po tygodniu przedłożyła projekt działania. Był naprawdę dobry! Okolicę przyszłych badań, czyli Centrum Zainteresowań Inwestycyjnych nazwano „Projekt CZI”, wywodzący się od pierwszych liter. Dla wzmocnienie efektu tajemniczości wprowadzono chiński znak

***

Rakotwórcza domieszka atakuje kolejne leki! Nawet te pierwszej potrzeby!

Mężczyzno! Nawet po niebieskiej tabletce nie będziesz mógł, gdy sypialni przekroczysz próg!

Wkrótce rozpoczynamy nabór do nowego badania klinicznego dla mężczyzn dojrzałych wiekiem, oznaczonego akronimem  PROJEKT ! Metoda naturalna przywraca sprawność krążenia w najważniejszym narządzie twojego ciała!

Liczba miejsc ograniczona!

Jak patrzyło się na zaproponowany znak w powiększeniu, można było dostrzec sylwetkę mężczyzny siedzącego na kanapie i wietrzącego centrum zainteresowań inwestycyjnych, inni byli zdania, że mężczyzna pokazuje swoją nienaganną sprawność w zakresie mikcji.

To się musiało udać!

Ewelyna, szczupła, długonoga i długowłosa blondynka, absolwentka Wyższej Szkoły Lepienia Pierogów & Wypracowań, w początkach swej dynamicznej ogólnopolskiej kariery pełniła obowiązki osobistej asystentki pierwszej potrzeby Adam Piotra. Będąc kobietą ambitną, wytrwale pięła się po szczeblach kariery w stołecznym świecie i z czasem została jego drugą żoną.

Dziś zamyślona weszła do opustoszałego gabinetu stomatologicznego. Jeszcze wczoraj wesoło szumiał w nim wysokowydajny unit stomatologiczny, na którym na trzy zmiany uwijały się młode rezydentki, przynosząc całkiem zacny dochód, aż nagle zrobiło się dziwnie pusto i cicho. Kim będę zarządzać, zaniepokoiła się nie na żarty Ewelyna, komu będę doradzać, być mentorką?

Adam dał jej wprawdzie rok temu prowadzenie sesji na konferencji, ale to było dużo poniżej ambicji Ewelyny. To żaden czelendż mówić do różnych profesorów „co może nam pan powiedzieć na ten temat”! Ewelyna miała dużo do powiedzenia, a taki tam profesor, co on tam wie! No ale cóż, nie miała innego wyboru, jak zachwycać się decyzjami szefa i męża w jednej osobie.

Adam Piotr skonsultował się z Adamem Amerykańskim z Arizony, który doradził mu transfer unitu stomatologicznego do ich prywatnego ośrodka interwencji naczyniowych.

Według Adama Amerykańskiego odpowiedź od redaktor Matyldy Przekory sugerowała, że szlifowanie diamentów w dłuższej perspektywie przyniesie większe zyski niż szlifowanie zębów. Z pewnością nie bez powodu Matylda sugerowała szlifowanie diamentów. Niewykluczone, że bardzo opłacalne będzie też zainwestowanie w akcje kopalni diamentów w Senegalu.

Można kupić akcje istniejącej kopalni albo skrzyknąć się z kilkoma kolegami i kupić kopalnię diamentów. Z drugiej strony z tym Senegalem to nie wiadomo, jak tam się odnaleźć, a z trzeciej, to podobno Chińczycy mocno tam inwestują. A tak w ogóle to od dawna wiadomo, że diamenty są najlepszym przyjacielem kobiety!

Jeśli kierunek inwestycyjny się potwierdzi, trzeba będzie wprowadzić nową specjalizację medyczną – szlifologię ogólną pod pretekstem trenowania precyzji ręki i jakoś wyjdziemy na swoje – mówi Adam Piotr. Jego kolega z ministerialnego zespołu opracowującego wykaz specjalizacji lekarskich obiecywał, że wszystkiego dopilnuje od strony formalnej. Na szczęście ostatnio skrócono wykaz o kilkadziesiąt zbędnych specjalizacji, więc jest miejsce na nowe kierunki kształcenia podyplomowego.

On zawsze ma dobre pomysły, jak choćby ten, abyśmy się pobrali i kontynuowali wspólny biznes. Przed oczami stanęły jej wszystkie chwile spędzone z Adamem Piotrem w Waikiki Beach Comber na Konferencji Asocjacji Interwencji Naczyniowych na Hawajach.

Adam Piotr oświadczył się jej na desce surfingowej, na której razem śmigali pośród fal. Czy można było mu odmówić? Nie! Takim oświadczynom nie oparłaby się żadna kobieta. A poza tym to molestowanie i mobbing w kardiologii interwencyjnej na całym świecie stawały się nie do zaakceptowania! Amerykańskie dziewczyny się skrzyknęły i sprawę opisały na łamach pisma „Stenotology”. Co innego oficjalne małżeństwo i wspólny biznes, a co innego ciągłe znoszenie poszczypywania pośladków przez szefa!

Czyżby nadciągały chude lata dla stentologów? Trzeba szukać nowych rynków zbytu. Gdyby z tymi mężczyznami nie wyszło, rozważano wprowadzenie stenów na rynek weterynaryjny. W końcu echo weszło gładko do weterynarii już dawno temu, dlaczego stenty miałyby nie wejść? Na posiedzeniu zarządu Asocjacji dyskutowano, co wybrać: małe zwierzęta czy duże? Zlecono badanie pilotażowe obejmujące dwie gałęzie: krowy i koty. Na początek wynajęto kuriera na rowerze, aby objechał kilka krów, zajrzał im do środka i sprawdził, gdzie dałoby się wcisnąć stent.

Świat robi się coraz bardziej skomplikowany i wyspecjalizowany. Wobec marnych perspektyw w segmencie stentologii dziarscy biznesmeni postanowili wykonać skok na choroby nijakie i cała tę nijakolgię, którą wymyślili kolesie od Jędrzeja zwanego Or-Or, po prostu ją zlikwidować, a pieniądze z ich kontraktów zagarnąć na nowe inwestycje w stentowaniu. To, że stenologia jest ważna i potrzebna, to oczywiste – mówili – ale żeby taka nijakologia oderwała się i aspirowała do bycia samodzielną specjalizacją w medycynie, to się wprost nie mieści w głowie! – wołali na różnych naradach i rozgłaszali po ministerialnych korytarzach. Wszelakologia jest dziedziną szeroką, podstawową i każdy wszelakolog potrafi leczyć nie tylko choroby wszelakie, ale także nijakie – dodawali. Co prawda nijakolodzy wymyślili European Society of Neayacology i pysznili się kongresami w Mediolanie, ale kto by ich słuchał! Są nijacy i koniec, kropka! – punktowali stentolodzy.

Matylda Przekora
specjalista niejakolog

Czas płynął i wszystko zmieniało się w Wielkim Mieście, a nowe trendy objęły także służbę zdrowia. Oddział Chorób Wszelakich przeniósł się do nowego centrum medycznego wybudowanego na obrzeżach miasta, natomiast Poradnia Chorób Nijakich zawisła w niezdefiniowanym niebycie. Pewnie tkwiłaby w nim do dziś, gdyby dyrekcja szpitala nie zażądała przyłączenia poradni do struktur oddziału, licząc na wyższe kontrakty w związku z nadciągającymi zmianami restrukturyzacyjnymi. Odległość czterech gmachów między poradnią a Oddziałem Chorób Wszelakich tworzyła nowy, dość bezkolizyjny byt.

Po kilku latach niemrawych zmian w służbie zdrowia nadszedł huragan organizacyjno-koncepcyjny. Pacjenci stali się klientami, za którymi szły pieniądze… Wprawdzie nikt tych pieniędzy tak ulokowanych na własne oczy nie widział, ale skoro wszyscy o tym mówili, to coś musiało być na rzeczy.

Profesor Władysław Wielkosz przeszedł na emeryturę, schedę po nim przejął prof. Antoni Przecientny, utalentowany biznesowo zwycięzca konkursu na następcę. Antoni szybko dokonał biznesowej restrukturyzacji przychodni i Matylda wypadła za burtę wspaniałego żaglowca MS Choroby Wszelakie pływającego po morzach i oceanach wiedzy klinicznej wraz z towarzyszącym mu małym jachtem Choroby Nijakie.

Matylda po pierwszej chwili oszołomienia złapała oddech, dopłynęła do widniejącego na horyzoncie brzegu i rozejrzała się dokoła. W zasięgu wzroku nie było nikogo znajomego ani niczego znanego. Gdzieś w oddali majaczyła sylwetka jakby znanego żaglowca, który zmierzał w sobie tylko znanym kierunku, oddalając się od lądu, na który los przemian wyrzucił Matyldę. Spojrzała w prawo i w lewo – pustka.

– A więc jestem sama w takim położeniu… tylko ja i nikogo więcej. A to dopiero historia! – ostrożnie analizowała swój stan fizyczny i psychiczny po tym w sumie nieoczekiwanym zakręcie życiowym. – Kim ja teraz jestem? Co mogę robić? Co znaczę we wszechświecie medycznym?

Wiele pytań i żadnej znanej odpowiedzi. Mogła równie dobrze nazywać się dr Matylda Nikt-Proszalska, wszak już nie była jedną z tej słynnej w całym Wielkim Mieście drużyny ordynatora, zasiadającej na medycznym Olimpie.

– Nawet nie mogę do nikogo zadzwonić, bo i tak nikt nie odbierze ode mnie telefonu.

Stan, w którym się znajdowała, nie był do tej pory znany nikomu z kręgu jej znajomych. Jak można było opisać emocje Matyldy? Otóż nasza bohaterka odczuwała ból czterech liter większy niż owe litery połączony z chorobą określaną przez lekarzy tajemniczym kryptonimem ZBCC, ale była to w zasadzie przypadłość zarezerwowana dla pacjentów.

Na wszelkie dotkliwie obite miejsca medycyna ludowa zaleca okłady ze sparzonych liści kapusty, naprzemiennie z zimnymi opatrunkami z lodu. Trudno jednak do końca życia leżeć z kapustą rozłożoną na mięśniach pośladkowych. Potrzebna była inna kuracja.

Matylda instynktownie czuła, że zamiana liści kapusty na inne warzywo nie gwarantuje sukcesu. Pierwszym etapem kuracji było stwierdzenie: trzeba podnieść się i wrócić do realnego świata. Spostrzeżenie, jakie poczyniła po powrocie, brzmiało: to jest świat w zupełnie nowym stylu.

3.Nowa moda akademicka

Początek roku akademickiego zbliżał się nieubłaganie. W Wielkim Mieście wszystkie uczelnie wyższe i niższe gorączkowo przygotowywały się do otwarcia kolejnego sezonu. Spraw do przemyślenia było co niemiara, poczynając od przebiegu ceremonii otwarcia nowego roku akademickiego, poprzez wizerunek dostojnej profesury, na sprawach budżetowych kończąc. Nieznośni księgowi wyliczyli, że dług w szpitalach pozostających pod nadzorem najdostojniejszej profesury sięga 800 milionów reali. Realandia dokuczliwie wciskała się do Wirtualandii, domagając się swoich praw. Zespół ds. odnawiania wizerunku pracował w pocie czoła dniami i nocami.

Końcowe wnioski były następujące:

# zmienić nazwę instytucji,

# o długach mówić: to nie nasze, zupełnie inna instytucja ma długi,

# wprowadzić kreatywne zmiany w wizerunku kluczowych postaci uczelni,

# na nową nazwę zaciągnąć nowe kredyty.

Dyskutując nad nową nazwą podkreślano, że powinna ona jednoznacznie definiować niepowtarzalny charakter placówki. Po burzliwej wymianie poglądów zdecydowano się na Wielki Uniwersytet Medyczny, w skrócie WUM. Co prawda niektórzy starcy argumentowali, że za słowem „akademia” w nazwie uczelni przemawia wieloletnia tradycja, ale młodzi i światowi bywalcy odrzucali takie sugestie, parskając w przestrzeń:

– Akademia! Akademia! Za granicą żadna poważna uczelnie nie nazywa się akademia! Są co najwyżej akademie grillowania albo akademie gotowania, ale nigdy nie dotyczy to renomowanych placówek naukowych, takich jak nasza! W końcu mamy niebanalną pozycję w świecie naukowym! Nasze 976. miejsce pod względem osiągnięć naukowych na 1000 ocenianych uczelni do czegoś nas zobowiązuje!

– Gdy byłem w na stypendium w Unii Stanów Autonomicznych (USA), na własne oczy widziałem szyld Akademia Grillowania – oznajmiał tonem nieznoszącym sprzeciwu profesor nauk wszelakich Anastazy Wiesiołek, magnificencja tytularna i figlarna. Na dowód tego że nie ściemnia, wyciągał z triumfalnym wyrazem twarzy smartfon i pokazywał zdjęcie zrobione w San Francisco. Widok był jednoznaczny, choć interpretacja funkcjonalna nazwy niekoniecznie. No bo grillowanie wychodziło magnificencji perfekcyjnie.

Kalendarz zajęć Anastazego na ostatnią środę września był bardziej niż przepełniony – posiedzenie rady wydziału z głównym punktem obrad „nowe stroje akademickie” oraz odpytanie trójki studentów z anatomii prawidłowej na egzaminie komisyjnym pożerały najwięcej czasu.

Gdzieś w połowie wakacji Anastazy zauważył na ulicach liczne dziewczęta ubrane w sukienki w śmiałych kolorach, o niebanalnym kroju, a ponadto odsłaniające dotychczas zakryte części ciała. Gdy przypomniał sobie ceremonialną odzież akademicką, to z zazdrości aż coś go dźgało niczym sztylet w sam czubek lewej komory serca. Był strojnisiem!

Dlaczego one mogą tak ładnie i sexy się wystroić, a ja muszę w tej długiej, ponurej sukience siedzieć na wszystkich uroczystościach akademickich? Dlaczego??? Jest w końcu równouprawnienie, czy nie ma? Podobno są prawa człowieka i parę innych praw wywalczonych przez naszych dzielnych poprzedników, to i prawo do stroju zgodnie z wewnętrzną potrzebą estetyczną człowieka powinno być respektowane!

Postanowił w ramach ocieplania wizerunku uczelni, nadszarpniętego przez bezlitosne limity Ministerstwa Wszystkich Pacjentów, przegłosować nowy strój akademicki i zarządzić noszenie go nie tylko od święta, ale i na co dzień. Przede wszystkim postanowiono skrócić stroje tak, aby dolny brzeg sukni lokował się 5 cm przed kolanem, odsłonić lewe ramię i dodać szpilki jako obuwie naturalnie komponujące się ze zwiewną sukieneczką.

Niektórzy akademicy podczas posiedzenia komisji ds. wizerunku podnosili problem, że krótkie, jaskrawe sukieneczki będą źle komponowały się ze spodniami.

– Trudno mężczyźnie chodzić z gołymi łydkami albo w legginsach – oznajmił profesor Jędrzej Wielkosz, zwany ordynatorem juniorem, w skrócie OrOr. – A jeszcze trudniej odsłaniać włochate łydki – mruknął pod nosem.

– Co tam mruczysz? – zapytał Anastazy.

– No że łydki mamy włochate i jak ja się między ludźmi pokażę – odmruczał OrOr.

– Ogolisz łydki, Jędrzeju, i po kłopocie! Ogolisz! Nie takie poświęcenia ludzie dla nauki znosili.

– Jeśli magnificencja zaleci, to powiem trudno i ogolę – oznajmił OrOr. Nie takie rzeczy robią ludzie dla kariery. Wiedział to dzięki przekazowi ustnemu i genetycznemu od swojego ojca, profesora Władysława Wielkosza (WW), zwanego Dablju-Dablju, słynnego ordynatora oddziału chorób wszelakich w Wielkim Mieście.

 4.Bo to co nas podnieca

Na posiedzeniu rady wydziału Wielkiego Uniwersytetu Medycznego Anastazy ogłosił decyzję o nowych strojach i wszystko dokoła stało się piękniejsze. Każdego dnia po wielokroć wyobrażał sobie, jak śmiga przez miasto w swojej nowej służbowej sukience, jej falbanki szeleszczą podniecająco, a kobiety zatrzymują się oniemiałe z zachwytu na jego widok i zawiązują liczne fankluby.

Ach, ten szelest… ach… – jęczał sam do siebie. – To jest bardziej podniecające niż szelest liczonych pieniędzy. Jak to śpiewała ta piosenkarka z czasów młodości tej niezatapialnej Matyldy Przekory? Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa? Nie! Tu nie ma żadnego rymu ani rytmu! – monologował Anastazy. – Bo to co nas podnieca, to się nazywa kieca! – powinno być, wykrzyknął sam do siebie. A może by śpiewać to zamiast tej nudnej Gaudeamus igitur na rozpoczęcie roku akademickiego?

Sukces w każdej odmianie jaka istniała w przyrodzie podniecał Anastazego bardziej niż wszystkie inne znane podniecacze.

– Gdy tak pacze, jakie podniecacze ludzie używają, to ich nie rozumie – zwierzał się Jędrzejowi w czasie przerwy w obradach. – A ty czym się podniecasz?

– Oj, Anastazy, nie bądź taki ciekawy!

– A jaką sukienkę chciałbyś mieć? – dopytywał Anastazy.

– Wirującą – odmruczał Jędrzej. – Jak dostanę zawrotu głowy od sukcesów naszej odnowionej uczelni, to chcę, aby sukienka też wirowała razem ze wszystkim co nas otacza.

– Panno Marysieńko – zawołał do sekretarki kroczącej za Anastazym i notującej wszystkie jego myśli złote, a także srebrne i brązowe – proszę zapisać, że profesor Jędrzej zamawia sukienkę wirującą.

– A szpilki jakie chcesz do tej wirującej sukienki? – naciskał na detale magnificencja.

– Jeszcze nie przemyślałem.

– Jędruś, mam! Szpilki zamówimy sobie te… takie… no czerwone z czarną podeszwą.

– Anastazy, ten słynny model to są szpilki czarne z czerwoną podeszwą – oznajmił OrOr.

– No qrde, Jedruś, może i pomyliłem te kolory, ale wiesz co? Mam pomysł! Wystąpimy do Rekseli o fundusze szkoleniowe na seminarium… nazwiemy je… czekaj… czekaj… mam! Lokalizacja koloru dominującego w ubiorze a gwarancja sukcesu w biznesie.

– Dobre! Dobre! – jęknął Jędrzej. – Masz łeb jak sklep, Anastazy! Co ja mówię jak sklep? Jak całe centrum handlowe! Potrafisz wszystko przehandlować. Anastazy, ale czy ty wiesz, że te szpilki z czerwoną podeszwą to mają 12 cm wysokości? Chłopaki z rady wydziału będą padać jak muchy i łamać sobie osteoporotyczne kości udowe.

– Oj tam! Oj tam! Wprowadzimy obowiązkowe ubezpieczenie od upadku ze złamaniem kości w zacnej wysokości… czekaj… czekaj… 350 reali od łebka, pardon, od sukienki… albo lepiej od każdej nogi, czyli każdy członek rady wydziału będzie nam płacił 700 reali miesięcznie ubezpieczenia. A jak nogę złamie, to nasi fachowcy od ubezpieczenia sukienkowego udowodnią, że nie dbał o zdrowie – nie robił co roku zaleconych badań: tomografii całego ciała, rezonansu, scyntygrafii, biopsji kości, poziomu wszystkich frakcji witaminy D i zwrot kosztów się nie należy. Można też wprowadzić obowiązkowe kursy chodzenia na służbowych szpilkach, oczywiście płatne! – kontynuował swą złotą myśl biznesową Anastazy. – Umiejętności zdobyte na kursie będą ważne przez rok. A potem będzie obowiązkowe odnowienie umiejętności chodzenia.

– Anastazy, co ty dziś brałeś? – z troską w głosie zapytał Jędrzej.

– Wiem, ale ci nie powiem – obowiązuje RODO – uciął władczym tonem Anastazy.

5.Wizyta studyjna w Paryżu

Anastazy jako certyfikowany naukowiec najwyższych lotów z imponującym impact factor wynoszącym 0,017 i ambitnie podążającym do 0,018 zwracał zawsze uwagę na zbieżność poczynań badawczych Wielkiego Uniwersytetu Medycznego z trendami nauki światowej. Oczywiście kłuła go w sam czubek lewej komory serca niedająca się w żaden sposób opanować zazdrość, że taką Matyldę Przekorę, autorkę pisującą do prasy kolorowej, czytały miesięcznie i cytowały na swoich blogach setki tysięcy czytelniczek i czytelników.

SONY DSC

Tłumaczył sobie tę kłopotliwą różnicę w zasięgu oddziaływania słowa drukowanego tym, że on pisze dla wybranych jednostek z pięknie pofałdowanymi zwojami mózgowymi skręcającymi wyłącznie w lewą stronę, a Matylda dla takich z bardziej wygładzoną korą mózgową. Tłumaczenie tłumaczeniem, ale ból serca pozostawał, nawracał i nie przemijał. No bo jak może nie boleć serce, gdy ilekroć Anastazy wszedł do fryzjera, aby podfarbować swoje siwiejące włosy, to jego wzrok od progu padał na rozrzucone na wszystkich stolikach egzemplarze pisma „Imperium Matyldy”. Czegóż ona tam nie wypisywała!

# Jak usunąć kolec kaktusa z palca.

# Co zażyć na poniedziałkowy ból głowy, gdy w domu nie ma ani jednej tabletki przeciwbólowej.

# Jak ożywić intelektualnie 90-letnią babcię.

I jeszcze dziwniejsze tematy.

To jest naruszenie praw człowieka, takie nierówne traktowanie przez los osób piszących teksty. A może by tak powołać Rzecznika Praw Akademika, żeby dbał o poczytność naszych artykułów i naszą pozycję w społeczeństwie? Och, nie! Przecież my już nie jesteśmy akademią lecz Wielkim Uniwersytetem Medycznym. Może lepiej będzie Rzecznik Praw Należnych Naukowcom (RPNN)? Też nie, jakiś długi ten skrót, muszę to przedyskutować z panną Marysieńką.

Jako modniś i strojniś szczególnie cenił wszystko to, co działo się w Paryżu i lubił szukać tam inspiracji. Zbliżający się początek roku akademickiego i planowane zmiany na uczelni były dostatecznym powodem, aby poszukać natchnienia w stolicy mody.

Wiadomo też było nie od dziś, że Paryż dobrze wpływa na kondycję każdego badacza, niezależnie od specjalności. Niespieszny spacer stylowymi uliczkami tego miasta, słuchanie, zatrzymywanie wzroku na wystawach sklepowych podczas spaceru po Champs Élysées, nierozerwalnie związanym z każdą wyprawą do tego miasta, czy wreszcie sympatyczny lunch w Le Grand Colbert było tym, czego badacze medyczni potrzebowali w stopniu nie mniejszym niż tlenu. Jakże wysoko plasował się badacz w uczelnianych sferach towarzyskich, jeżeli potrafił wtrącić od niechcenia – gdy byliśmy w zeszłym roku w Paryżu…

Umiejętność dyskusji o najnowszych trendach paryskich utrzymywała badacza na odpowiednim poziomie towarzyskim, za którym szedł poziom naukowy i w prostej pochodnej biznesowy! Śledzenie mody na  portalu dla akademików  to nie było to samo, co osobiste spotkanie z modą w jej światowej stolicy.

– Panno Marysieńko – rzucił do sekretarki – a może byśmy pojechali do Paryża po inspirację w sprawie sukienek służbowych? Bo wie pani, te dalekowschodnie wzory sukienek, które zdominowały krajobraz naszych miast i wsi w mijające lato, to jednak nie jest pierwszy sort estetyki krawieckiej. A Paryż to zupełnie inna liga w modzie, urodzie i wygodzie.

– Ależ Magnificencja ma pomysły! – jęknęła jakby lekko paraerotycznie panna Marysieńka. – Jak najbardziej jestem za wizytą studyjną w Paryżu. Kto wejdzie w skład delegacji?

– Hm… Myślę, że ja, profesor OrOr, znaczy Jędrzej Wielkosz, no i pani, panno Marysieńko, jako moja prawa i lewa ręka, bo wie pani, ja jestem leworęczny, ale czasem też używam prawej. Proszę rezerwować bilety lotnicze, business class oczywiście, nie możemy pospolitować się z tymi korporacyjnymi wyrobnikami, którzy lecą na jeden dzień do Paryża, aby pocałować w pierścień dyrektora europejskiego oddziału.

– A hotel, to który mam zarezerwować? – zapytała panna Marysieńka.

– Hilton Arc de Triomphe, oczywiście! Na tydzień od najbliższego poniedziałku. Jak nazwiemy nasz program studyjny? – zastanawiał się głośno Magnificencja.

– A może nazwiemy go Maxence? – rzuciła panna Marysieńka w przestrzeń.

– Brzmi dla ucha bardzo przyjemnie – zauważył Magnificencja. – Taki jakby mix słów magnificencja i elegancja. Jak pani na to wpadła?

– Ach, po prostu zauważyłam na zdjęciu, które redaktor Matylda Przekora wrzuciła do internetu, że w tle jest taki napis.

– Które zdjęcie, które? – dopytywał Anastazy.

– No te, na którym niby tam Magnificencja jest w szpilkach, po lewej na górze zdjęcia jest to słowo. Sprawdziłam, Maxence to  francuskie imię męskie. A może lepiej będzie jego pełne oficjalne łacińskie brzmienie Maxentius?

– Hm… wolę Maxence – zadecydował Anastazy. – Piszemy więc: Wyjazd studyjny do Paryża w ramach projektu Maxence.

Trzy dni dzielące ich od  wyjazdu do Paryża przeleciały niczym jesienny wicher i już siedzieli na pokładzie samolotu. Dwie godziny zleciały na degustowaniu win serwowanych pasażerom business class, przegryzanych francuskimi serami i ani się obejrzeli, już lądowali na CDG.

Przeszli przez łącznik, minęli dwa korytarze i zjechali schodami do hali przylotów, aby odebrać bagaże.

Czekali, czekali, a walizki dostojnej delegacji naukowców nie nadjeżdżały… zanosiło się na horror spędzenia wszystkich dni w tej samej odzieży, co dla strojnisia Anastazego było wizją nie do zniesienia. Wszyscy odebrali swoje bagaże, a Anastazy z resztą delegacji tkwili przy pustym pasie transmisyjnym.

Ha! Trzeba było złożyć reklamację. Anastazy zaczął rozglądać się za jakimś odpowiednim biurem, ale nie był w stanie niczego wypatrzyć. Panna Marysieńka dostrzegła natomiast maszynę do zgłaszania reklamacji o zaginionym bagażu.

O nie! Tego nie akceptuję! Ja, wybitny naukowiec oraz magnificencja tytularna i figlarna Wielkiego Uniwersytetu Medycznego w Wielkim Mieście, nie będę rozmawiał z maszyną.

– Jędrek, panno Marysieńko, idziemy na postój taksówek.

Wsiedli do auta i pomknęli do Stolicy Mody. Minęła godzina i taksówka zatrzymała się przed Hilton Arc de Triomphe.

Jakież było zaskoczenie Anastazego, gdy okazało się, że teraz hotel nazywa się L’Hotel du Collectionneur.

– Ach, widzę, że nie tylko nasza uczelnia, ale inne słynne przybytki też zmieniają nazwę. Gdy byłem tu w 2006 roku, był to Hilton Arc de Triomphe – oznajmił Anastazy pozostałym członkom delegacji. Spodobało mu się logo hotelu z dzielnym rycerzem na rydwanie mknącym ku zwycięstwu.

A może by tak zmienić logo naszego Wielkiego Uniwersytetu Medycznego? – zastanawiał się Anastazy. Właściwie te wszystkie węże i laski Hipokratesa to takie… takie mało eleganckie… a złoty rydwan to zupełnie inna historia! Muszę zaproponować na następnej radzie wydziału zmianę wizerunku.

Załatwili formalności w recepcji i umówili się, że za godzinę spotkają się w holu, aby wspólnie przespacerować się po Champs Élysées i łyknąć nieco wielkiego świata mody.

Dostojna delegacja wsiadła do przestronnej windy, która bezszelestnie uniosła się ku górze i zatrzymała na 5. piętrze. Ich sąsiadujące pokoje miały numery od 511 do 513. Anastazy włożył kartę w szczelinę zamku broniącego dostępu przypadkowym biedakom do świątyni luksusu i nacisnął klamkę. Za drzwiami rozpościerało się wyrafinowane królestwo dedykowane tym, którzy na nie zasłużyli. Położył podręczną torbę na stoliku w przedpokoju i rozejrzał się dokoła.

Środek pokoju zajmowało zachwycające łoże z madagaskarskiego, ciemnobrązowego hebanu. Obleczone było w śnieżnobiałą jedwabną pościel najwyższego gatunku. Wezgłowie zdobił hotelowy herb z dzielnym rycerzem na rydwanie. Złote linie herbu znakomicie komponowały się z ciemnobrązowym hebanem. Anastazy jęknął z zachwytu:

Ach… spać samemu w takim łożu to po prostu grzech przeciwko naturze… a gdyby tak… no nie! Anastazy, opanuj się – skarcił sam siebie. Pójdziemy do jakiegoś kabaretu i też będzie co wspominać – dodał na pocieszenie swojej rozbrykanej męskiej wyobraźni.

Zlustrowawszy pokój wszedł do łazienki, aby umyć ręce po podróży. Powoli odkręcił kran i spoglądał na strumień wody rozpływający się po umywalce z zielonego kararyjskiego marmuru. Wytarł swe spracowane dla dobra społeczności akademickiej dłonie w puszysty biały ręcznik z herbem hotelu, nawilżył je kremem stojącym na krawędzi umywalki i z przyjemności oglądał pozostałe elementy pomieszczenia. To było wnętrze, które wymagało niespiesznego smakowania każdego szczegółu.

Przeczesał włosy, przejrzał się jeszcze raz w lustrze. Prezentował się dostojnie, mimo że nie był w akademickim stroju wizytowym. Jeszcze łyk wody i był gotów do wyjścia. Bezszelestnie zamknął drzwi i powolnym krokiem przemierzał hotelowy korytarz. Lubił te chwile, gdy buty zapadały się w grubą wykładzinę dywanową wyściełającą hotelowe korytarze. Czuł się wtedy królem życia. To nie było to samo co stawianie kroków po pospolitej, plastikowej wykładzinie w rektoracie. Tamta wykładzina była dostępna dla wszystkich, a puszyste, hotelowe, pięciogwaizdkowe dywany tylko dla wybranych.

Zjechał na parter i rozejrzał się za panną Marysieńką i Jędrzejem. Siedzieli już w holu i na widok magnificencji poderwali się sprężyście. 

– Moi drodzy, cieszę się, że już jesteście – oznajmił Anastazy i wyjął z kieszeni smartfon, aby wyświetlić trasę spaceru.

– Proponuję, abyśmy przespacerowali się po Parc Monceau, potem przejdziemy do rue du Faubourg Saint-Honoré, na której znajdziemy wszystko, co jest potrzebne eleganckiemu mężczyźnie, no i eleganckiej kobiecie też – dodał. – Wyprawę zakończymy w którejś kawiarni na Champs Élysées.

– Znakomity plan! – zawołała z entuzjazmem panna Marysieńka.

– Moi drodzy, koniecznie musimy wstąpić do sklepu Hermes. Nie wiem jak wy, ale ja muszę kupić sobie kilka krawatów na nowy sezon akademicki, panna Marysieńka z pewnością nie pogardzi jakąś gustowną apaszką, no a ty, Jędrzeju, na co masz ochotę?

– Hm… może pasek do spodni… tak, pasek, w Paryżu mają ciekawe wzory.

Przeszli przez Parc Monceau i nie minęło kilkanaście minut, a już spacerowali po słynnej ulicy cieszącej gusty najbardziej wybrednych elegantek i elegantów. Mijali kolejne wystawy, gdy nagle wzrok Anastazego odnotował coś, czego jego profesorskie oczy nie widziały przez całe dotychczasowe życie. Na wystawie sklepowej w ramie wielkiego obrazu pyszniły się dwa portrety. Przetarł oczy w nadziei, że to tylko jakieś chwilowe zakłócenie wzrokowe po podróży, ale widok nie chciał znikać. Tak, to był Karol Marks w towarzystwie Zygmunta Freuda.

– A to historia! Czy wy widzicie to samo, co ja widzę? Jędrek! Panno Marysieńko!

Pacze i widze, że widze to samo co Magnificencja – mruknął Jędrzej.

– A kto to? – zapytała panna Marysieńka – Nie znam tych panów, to jacyś znajomi Magnificencji i profesora Jędrzeja?

– Och, panno Marysieńko, to słynni ludzie, ale z innej epoki, więc niech pani nie mebluje sobie główki ich nazwiskami.

– Jędrzej, pamiętasz zajęcia z filozofii marksistowskiej na studiach doktoranckich? 

– Co mam nie pamiętać? – mruknął Jędrzej.

– A te zajęcia z psychiatrii, na których uczyliśmy się o psychoanalizie? Wiesz co… a może by tak wprowadzić warsztaty z psychoanalizy dla naszego personelu akademickiego, to pomoże im przejść nie tak boleśnie proces restrukturyzacji Wielkiego Uniwersytetu Medycznego?

– Anastazy, nie wiem czy psychoanaliza nam pomoże, ale kapitał z pewnością. Więc potraktujmy spotkanie z Karolem jako znak, symbol, wskazówkę dla nas na nadchodzącą przyszłość. Trzeba nam bliższych kontaktów z kapitałem, a psychoanaliza to będzie drugi plan.

Zakupy w Hermesie poszły im szybko i mogli kontynuować spacer wzdłuż rue du Faubourg Saint-Honoré. To co już po kwadransie zauważył Anastazy na tej słynącej z elegancji paryskiej ulicy, to brak tych dalekowschodnich modeli sukienek.

– Ha! Wiedziałem, że to jakaś lokalna moda dla ubogich ze wschodnich rubieży Europy, a nie wysokiej klasy moda dla poważnych ludzi, na stanowisku. Trzeba będzie jeszcze popracować nad ostatecznym wyglądem nowych sukien akademickich. No, ale jedno jest pewne, musimy kupić dla całej rady wydziału służbowe teczki u Louis Vuitton, więc idziemy do tego sklepu, aby rozpoznać temat, co jest modne w tym sezonie.

U Louis Vuittona Anastazemu wpadła do głowy ostateczna koncepcja stroju akademickiego, gdy zobaczył czarne podłużne plecaki z czerwonymi elementami w dolnej części z kolekcji The Epi Patchwork edition of the Christopher backpack.

– Tak, już wiem, jak się wystroimy! Sukienki w ciemnoczerwonym kolorze z takimi czarnymi plamami, przypominającymi ślady tygrysie, do tego czarne plecaki z tymi akcentami czerwonymi na dole. Aha, no i do tego oczywiście czarne szpilki z czerwoną podeszwą, te od od Christiana Louboutina będą pasowały idealnie.

– Bosz… Magnificencjo… Ależ ma pan wizje… – jęczała paraerotycznie panna Marysieńka.

– To po czymś, czy na trzeźwo to wszystko wymyśliłeś? – zapytał z troską Jędrzej.

– Jędruś, na trzeźwo, na trzeźwo, ja kocham elegancję. A wiadomo… Francja… elegancja… to jest to, co tygrysy elegancji lubią najbardziej. Wrrr….

– Powiem więcej – kontynuował Anastazy – połączenie koloru czerwonego z czarnym w naszej nowej kolekcji służbowych ubiorów akademickich ma wysoki podtekst symboliczny. Do tej pory magnificencjom i wicemagnificencjom przysługiwały szaty w kolorze czerwonym, a niższym funkcjonariuszom akademickim szaty w kolorze czarnym. Dzięki połączeniu kolorów w nowej kolekcji wykażemy się demokratyczną postawą wobec kolegów niższych rangą. To nie znaczy, że w 100% będą mogli robić to samo co my, arystokracja Wielkiego Uniwersytetu Medycznego.

– A czego nie będą mogli robić? – zaciekawił się Jędrek.

– No wiesz, założyliśmy ostatnio na uczelni Klub Magnificencji, do którego mają wstęp tylko magnificencje i wicemagnificencje. Innymi pracownikom, którzy wprawdzie mają prawo do założenia służbowej sukienki w jakimś pośledniejszym kolorze, wstęp jest wzbroniony. Zatrudniliśmy nawet ochroniarza, żeby pilnował porządku i nikogo nieupoważnionego do Klubu Magnificencji nie wpuszczał.

– A gdzie ten wasz klub się mieści? – zapytał zaintrygowany Jędrzej.

– No wiesz, chwilowo to zabraliśmy jeden pokój bibliotece uczelnianej, bo co za dużo, to niezdrowo, znaczy jak za dużo tych książek ludzie czytają, to niezdrowo mogą się wiedzy nałykać i potem co my z takimi przemądrzałymi zrobimy? No coo??? Rozumisz, Jędrek?

– Ale co tam robicie? – dociekał OrOr.

– Powiem ci, ale w tajemnicy – przymierzamy tam ładną bieliznę w kolorze czerwonym.

– Co??? – Jędrzej dostał galopującego Hashimoto z wytrzeszczem złośliwym.

– No coooo??? Co się tak dziwisz?! Fajnie jest przymierzyć czasem jakiś czerwony staniczek. Człowiek po takiej akcji dostaje takiego kopa hormonalnego, że hej!

Panna Marysieńka, mimowolny słuchacz tych żywiołowych zwierzeń akademickich, nieśmiało wtrąciła:

– Magnificencjo, a może by tak ustanowić odznaczenie uczelniane, które nazwiemy Tygrys Elegancji i będziemy je przyznawać najelegantszym akademikom i akademiczkom? Skoro jest portal Stylish Academic (https://stylishacademic.com/), to chyba jest to kierunek godny inwestycji.

– Panno Marysieńko! to jest myśl genialna i zaraz po powrocie zajmiemy się realizacją. Aby być dobrze przygotowanymi do konkurencji Tygrys Elegancji – zarządzam jutro wycieczkę do sklepów na Place Vendôme – oznajmił Magnificencja.

Paski, apaszki, żakiety, spodnie, suknie na Place Vendôme zachwycały, ale największą miętę Magnificencja poczuł do perfum w opakowaniu w kształcie szpilek. Anastazy nawonnił się próbkami i jęczał, wciągając w nozdrza oszałamiający zapach.

6.Poranek w Stonce

Młodość przemknęła z szybkością kometa* śmigającego po wieczornym niebie i wszystkie tryby powoli przestawały się na żmudne mielenie codzienności wieku więcej niż dojrzałego. Pobudki, poranki w Stonce, stukanie w klawiaturę komputera, obiady i wieczorne spojrzenia na ekran telewizora wyznaczały rytm codziennych aktywności doktor Matyldy Przekory, specjalistki chorób wszelakich, znanej też pod innymi aliasami oraz zawodami. W dni pełne prozy wkradały się chwile poezji.

Gdy tak dziś hasam po Stonce,

Czuję się jak kwiat na łące!

Zaraz obok jest piekarnia…

Shopoholizm mnie ogarnia!

Konsumpcjonizm atakuje,

Wszędzie chodzę i kupuję,

Całkiem głupie, zbędne rzeczy,

Aż mój portfel cienko skrzeczy!

Czas płynął i naturalną koleją rzeczy Matylda Przekora wkroczyła w wiek bardziej niż dojrzały. Tymczasem otaczający ją świat mimo wspomnianego upływu czasu zdecydowanie zdziecinniał. Co było przyczyną tego stanu rzeczy? Mutacja genetyczna, nieplanowany wybryk natury albo jeszcze inna zagadka przyrodnicza, jedna z wielu do rozwiązania. Pokolenie trzydzieści plus całymi dniami, a także nocami klikało na swoich wypasionych smartfonach i oczywistym było, że nie mogą mieć czasu na takie nudne, tradycyjne zajęcia jak zakładanie rodziny, opieka nad dziećmi, że u starszym pokoleniu nie wspomnimy.

Choć przyrost naturalny nie przedstawiał się imponująco, to globalnie liczba mieszkańców ciągle wzrastała głównie za sprawą niespotykanie żywotnego starszego pokolenia, w którym aż roiło się od przedstawicieli grupy 90 plus. Wprawdzie mieli co najmniej połowę swoich narządów wymienionych przez pracowitą inżynierię medyczną, ale stymulatory wysyłały impulsy do mięśnia sercowego, sztuczne stawy biodrowe niosły do przodu, a implantowane soczewki poprawiały widzenie i dało się żyć.

Rządy, korporacje, organizatorzy życia publicznego zastanawiały się na tym jak zarządzać tym społeczeństwem składającym się nie tylko z żywych komórek, ale także układów scalonych i rozruszników. Produkcje wymiennych baterii szły pełna parą.

Matylda po raz kolejny wybrała się na obrady do Graten, gdzie Unia Stanów Autonomicznych (USA) zwołała konferencję na temat nowych dylematów w zarządzaniu globalnym.

Problem był naprawdę sporych rozmiarów – ilu osobom można docelowo wymienić stawy biodrowe, soczewki, węzły zatokowe, tchawice i Bóg jeden tylko wie co jeszcze!

Zastanawiano się czy kolekcję tych urządzeń mechanicznych, elektrycznych i optycznych będzie nadal można nazywać człowiek czy raczej będzie to jedynie zbiór części połączony współpracującymi ze sobą obwodami .

Problemem który niespodziewanie zaskoczył organizatorów Unii Stanów Autonomicznych (USA) był fakt, że nie dało się człowiekowi wymienić mózgu. Nowy wspaniały człowiek miał technicznie sprawne stawy, precyzyjnie skupiające światło soczewki, rytmicznie pobudzajże serca stymulatory, ale myślał niezgodnie z oczekiwaniami organizatorów życia społecznego, jeśli już oddawał się tej wyczerpującej czynności jakim było myślenie. Młode roczniki unikały myślenia jak ognia, w końcu przesuwanie palca po smartfonach nie było czynnością wymagającą angażowania zbyt wielu zwojów mózgowych! Starsi myśleli ale nie przekładało się ich myślenia na konkretne działania.

Sytuacja wymagała ponownego przejrzenia planów strategicznych i globalnego rozwoju Unii Stanów Autonomicznych. Departament Zarządzania Kryzysami Nadzwyczajnymi ( Extraordinary Crisis Management Department) postanowił wołać naradę w Gratenach. Wszystkie narady w Rekseli kończyły się tymi samymi politycznie poprawnymi komunikatami, z których nie wynikało zbyt wiele praktycznych wniosków.

Pewne nadzieje budziły prace sekcji X95, która pracowała nad scenariuszem wielosektorowego kryzysu kontrolowanego. Świat wirtualny stawał się coraz większą częścią świata realnego – dobry kryzys kontrolowany powinien więc składać się z elementów realu i wirtualu.

Dotychczasowe modele kryzysów z wykorzystaniem wojska, zbrojeń, czołgów, samolotów bojowych, rakiet i innych zabawek prawdziwych mężczyzn nie dawały dreszczyku emocji. Wszystko już było znane – wjadą czołgi do jakiegoś pechowego kraju wysłane w obronie demokracji, równości i innych dziwności przez Bardzo Dobrego Wuja, stacje telewizyjne pokażą tę dobroczynną akcję i na tym się skończy. To nie było nic nowego, podniecającego ani biznesowo ciekawego. Co więcej było monotonne i przewidywalne. Powstała koncepcja oznaczona kryptonimem # 3xC czyli The Controlled Chimeric Crisis. Strukturę chimeryczną miała zapewnić mieszanka działań hakerów na wybrane sektory gospodarki i handlu oraz odpowiedni patogen uwolniony do przestrzeni publicznej. Sporządzono krótką listę najbardziej niebezpiecznych wirusów i bakterii. O palmę pierwszeństwa walczyły między sobą wirusy gorączki krwotocznej w paru jej odmianach z wirusami Ebola i Zika. Nie traciły nadziei na wygraną bakterie tularemii, brucelozy i cholery, przechodnią palmę pierwszeństwa i największego niebezpieczeństwa zdobyły laseczki wąglika. Jednak wszystkie patogeny poddały się gdy na scenę wkroczył wirus KARS.

Śmiała transformacja z ubezpieczalnianej niewolnicy Isaury w kobietę wyzwoloną i żurnalistkę medyczną przebiegła pomyślnie. Wszystko wskazywało na to, że starość jest świetnym okresem życia. Komunikacja w Wielkim Mieście dla osób 70 plus była za free, ekologiczne tramwaje jeździły szybciej  niż samochody nabyte w leasingu, które stały w korkach zmuszając ich właścicieli do rozmyślań ile to jeszcze pieniędzy trzeba wyrzucić w błoto aby jeszcze dłużej postać na ulicy. Składek na ubezpieczalnię  nie trzeba było płacić, ba! ubezpieczalnia płaciła emeryturę. Na dziecko nie trzeba było wydawać pieniędzy bo było już dorosłe i samo zarabiało, praca w jako dziennikarz na umowy o dzieło miała 50% kosztów uzyskania przychodu, no ale były wnuki i wydawanie pieniędzy na wnuki było najsłodszą inwestycją jaką Matylda i Francis znali.

7.Konferencja w Rekseli

Znaczącym przerywnikiem powakacyjnej codzienności był zbliżający się wyjazd do Rekseli na kolejną konferencję poświęconą nowym programom zdrowotnym. Niewinnie wplecione w tytuł słowa, że będzie to konferencja na wysokim szczeblu skłaniały Matyldę do starannych szeroko zakrojonych przygotowań. Ubiory na czas podróży, gala dinner oraz obrady zostały starannie skompletowane. Nie obyło się oczywiście bez zakupu nowego plecaka, a nawet walizki. Przeważał kolor granatowy. Pewnym odstępstwem był kapelusz w kolorze zielonym. Po długich poszukiwaniach odpowiednio dużego rozmiaru znalazła go w końcu w   butiku Elegantka prowadzonym przez panią Eugenię.

– A może byłą dostawa towaru i mają coś w granatowym kolorze? – pomyślała Matylda i w ramach zobowiązań spacerowych do odbycia 6000 kroków codziennie wstąpiła do butiku.

W niewielkim pomieszczeniu przestrzeń wypełniały nie kapelusze jak to zwykle miało miejsca lecz malownicza starsza pani prowadząca ożywiony dyskurs z Eugenią. Matylda przystanęła czekając na możliwość zadania pytania sprzedawczyni.

-Kochanieńka ależ ty masz dobrej jakości kurtkę – niespodziewanie oznajmiła tajemnicza nieznajoma i pogłaskała szwedzki wyrób nie-do-zdarcia w który była ubrana Matylda.

– Dobrze pani ocenia, że nie do zdarcia, bo kupiłam ją przed laty w Batholmie i nic się od tej pory nie zmieniła. A skąd ten piękny akcent? – zapytała Matylda, lubiąca śpiewne, kresowe zaciąganie w mowie, które przypominało jej czasy dzieciństwa spędzonego na wschodzie Sarmalandii.

-Kochanieńka, akcent jest z Moskwy, ale ja już od wielu lat w Polsce mieszkam, Anastazja Pietrowna  jestem. Syn tu pracuje, bo wiesz kochanieńka jak zaczęła się ta pierestrojka to nie każdemu ona przypadła do gustu.

-Taak, a dlaczego nie każdemu przypadła do gustu?  zapytała zaciekawiona tą informacją Matylda.

-No kochanieńka, każdy musiał wtedy się opowiedzieć, że jest Rosjaninem – odpowiedziała Anastazja Pietrowna. 

– I co pani zrobiła?- zapytała Matylda.

– Postanowiłam zostać Żydówką – wyznała szczerze Anastazja Pietrowna. Może i mieli takie korzenie moi przodkowie, tego nie wiem dokładnie. Oni byli, jak to mówiono, obszarnikami na Białorusi i za Stalina wywieźli ich na Syberię, do Kazachstanu, a ja się tam urodziłam. 

-Jest pani drugą osobą urodzoną podczas zsyłki na Syberię o pogodnym usposobieniu. Wszyscy dorośli, którzy doświadczyli tego okrutnego losu mieli na stałe wdrukowany lęk przed innymi ludźmi, depresję.

-A w jaki sposób została pani Żydówką? – zaciekawiła się Matylda.

– Normalnie, za tysiąc dolarów papiery kupiłam. Ale to nie wystarczało na dłuższą metę. Zaczęłam też częściej przyjeżdżać do was, aż w końcu przenieśliśmy się całą rodziną czyli z synem i synową. Syn skończył studia biznesowe, a synowa jest lekarką.

– Znaczy synowa moja koleżanka po fachu – stwierdziła Matylda. Proszę pozdrowić synową od starszej koleżanki, przy czym ja już nie piszę teraz recept, tylko książki i artykuły.

– Oooo, a to dlaczego nie pisze pani recept? – zdziwiła się Anastazja Pietrowna.

– Bo chyba już wszystkie moje recepty dla pacjentów napisałam, teraz wolę pisać książki. Pani ma taki barwny życiorys, że powinna poszukać kogoś komu ten życiorys opowie i powstanie z tego książka.

– Ja nie muszę nikogo szukać – odpowiedziała Anastazja.

– A dlaczego?- zapytała Matylda,

-Bo już panią znalazłam – oznajmiła nieoczekiwanie Anastazja Pietrowna.

-Trudna sprawa, bo wyjeżdżam teraz do Rekseli.

-Nie szkodzi, ja poczekam, cierpliwa jestem. Do Rekslei jeżdżą teraz  sami ważni ludzie. Lepiej jak książkę napisze ważna osoba, niż nieważna, prawda? – zauważyła całkiem roztropnie Anastazja Pietrowna.

-A pani to ile ma pani lat? – zaciekawiła się Anastazja Pietrowna.

-Siedemdziesiąt sześć – odpowiedziała Matylda.

-Pani zdejmie okulary, a ja popatrzę głęboko  w oczy i powiem czy to prawda  – zarządziła Anastazja Pietrowna. Po chwili oznajmiła, że wiek Matyldy jest zgodny z prawdą.

-Skoro nie ma pani granatowego kapelusza to wracam do domu, jeszcze dużo jest do zrobienia przed wyjazdem.

– Ja też już idę do domu, do zobaczenia Eugenio! Życzę ci zdrowia oraz seksu z orgazmem jak się spotkasz z mężem w domu – niespodziewanie oznajmiła Anastazja Pietrowna. Matylda  nigdy wcześniej nie słyszała tak bezpruderyjnych i precyzyjnych życzeń.

-A którego rodzaju orgazmu mi życzysz Anastazjo, bo wiesz jest siedem rodzajów tych przeżyć? – odpaliła Eugenia. Tego, który najbardziej lubisz – Anastazję Pietrownę nie łatwo było zbić z tropu.

-Bo wiesz… wrócisz do domu, a tam czeka na ciebie mąż, to wszystko może się zdarzyć… a ja co… mój już od dawna na lepszym ze światów… to tylko innym kobietom mogę dobrze życzyć – odpowiedziała Anastazja Pietrowna.

8.Wirusy w natarciu

Okazało się, że konferencja w Rekseli o programach zdrowotnych miała na celu poszerzenia wiedzy dziennikarzy o wirusach, które atakowały wybrane regiony świata, ale głowna rola do odegrania była jeszcze przed nimi. Podczas wykładów skupiono się na wirusie KARS i jego zdolności do kolejnych mutacji, co praktycznie eliminowało możliwość wyprodukowania skutecznej szczepionki.

Wirusy, odkąd istniały, zawsze potrafiły przechytrzyć ludzi. Atakowały znienacka, w sposób niewidoczny i podstępny, szybko ścinając z nóg człowieka upatrzonego na swoją ofiarę. Nic sobie nie robiły z tego, że ktoś jest Bogatym Biznesmenem (BB), Bardzo Ważnym Politykiem (BWP), Bardzo Znanym Prawnikiem (BZP), a nawet Bardzo Znanym Dziennikarzem (BZD). Nie odczuwały ani odrobiny lęku przed stanowiskiem swojej ofiary, stanem jej konta bankowego, zasięgiem wpływów ani koneksjami krajowymi i zagranicznymi. Kompletnie ignorowały fakt posiadania dostępu swoich ofiar do mediów, mikrofonów i studiów telewizyjnych. Były niewrażliwe na wpisy na mediach społecznościowych, najbardziej wściekły hejt i co najstraszniejsze – na najgroźniej zredagowane paragrafy, ustawy i rozporządzenia.

Bezpardonowo wskakiwały na śluzówki dróg oddechowych albo co gorsza – dróg moczowo-płciowych kobiet i mężczyzn, przyczepiały się do wybranego receptora, podstępnie przenikały błony komórkowe i wdzierały się z impetem do wnętrza komórek swojej ofiary.

Rozhulane wirusy namnażały się szybciej niż króliki w Bestralii, hasając po całym organizmie zaatakowanych, pozbawiając ofiary możliwości poruszania się, a z czasem w niektórych przypadkach także oddychania. Bezczelność wirusów nie znała granic – i nie jest to licentia poetica! Te zlepki aminokwasów, bo nawet nie białek!, bezczelnie przemieszczały się z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent, z jednego sezonu na drugi sezon, co więcej – korzystały na gapę z samolotów, pociągów, autobusów i statków.

Nic więc dziwnego, że w końcu zaatakowały Sarmalandię, w szczególności jej większe miasta. W oczywisty sposób Wielkie Miasto znalazło się w epicentrum wirusowej zarazy. Każdego dnia przybywało chorych, a przychodnie i szpitale uginały się pod ciężarem obowiązków. Dotychczasowa sieć szpitali z dnia na dzień stawała się jedną wielką ruiną.

Mrok zapanował w całej Sarmalandii, depresja dotykała prawie każdego Sarmalandczyka, bo nie mógł pojechać na wakacje zagraniczne, udać się na basen czy siłownię, spotkać ze znajomymi w restauracji. Zwoływano naradę za naradą…

Podczas jednej z narad zwołanej przez szefa władzy terenowej, którą reprezentował wybrany wolą My, Narodu Sarmalandii dr Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł, pojawiło się światełko w tunelu. Przedstawiciel Centrum Dowodzenia Jaźnią i Wyobraźnią (CDJiW) uznał, że niezbędne jest wybudowanie Szpitala Narodowego.

Obiekt przyszłej inwestycji już w swym pierwotnym kształcie konstrukcyjnym nadawał się do tego celu znakomicie.

– Popatrzcie państwo na te kolce! – zagaił dr nauk niemedycznych Adam Dowcipnicki. – One będą symbolem i wskazówką, nadzieją i drogowskazem, a jednocześnie straszydłem. Bo proszę szanownych zebranych i zaufanych, w inwestycjach w zdrowie nie chodzi o to, by dawać, ale żeby odbierać! Karać się starać! – To są nasze niezłomne zasady, które mi wpojono podczas stypendium w Ameerland Global Bank.

– Adam, ty masz łeb jak sklep! Co ja mówię! Jak supermarket! – zawołał zachwycony Kalasanty.

– Bo ja jestem taki bardziej handlowy, znaczy bankowy, no ogólnie finansowy – wyznał szeptem Adam i spłonął rumieńcem.

Szybko napisano Ustawę o Szpitalu Narodowym i ruszono do jego tworzenia w pomieszczeniach niegdysiejszego obiektu sportowego, który marniał na obrzeżach Wielkiego Miasta.

Na początek zarządzono wprowadzenie szerokiej strefy reżimu sanitarnego. Już na moście poprzedzającym dojazd do Szpitala Narodowego obowiązywało noszenia maseczek. Zalecenie przedstawiono przy śluzie wjazdowej w formie graficznej.

Dotychczasowe centrum szpitalne w centrum Wielkiego Miasta postanowiono zburzyć, a teren sprzedać Ameerland Global Bank. Wystarczył jeden rzut oka, aby wiedzieć, jak te budynki są stare, nie z tej epoki. W końcu nieprzytomnym ludziom jest obojętne, gdzie leżą pod respiratorem, a przytomnym na umyśle bankierom nie jest obojętne, gdzie siedzą, inwestują i robią interesy. Te odrapane mury wkrótce miały tętnić życiem w rytmie zgodnym z największymi giełdami świata. To było wyzwanie, jakiego William D. Johnson, szef Ameerland Global Bank, już dawno nie przeżywał, a wyzwania ogołacania ludzi z pieniędzy i dóbr materialnych kochał nade wszystko. Pracownicy Ameerland Global Bank dzień rozpoczynali od odśpiewania na baczność hymnu bankowego (Wszystko co nasze bankom oddamy / W nich tylko siła, w nich jeden cel…).

– Kocham ten stan! – zawołał główny inwestor, szef Ameerland Global Bank, William D. Johnson.

9.Program Ępatia plus

Mroczny z pozoru początek pandemii w Saramalandii niczym tunel bez światełka z upływem czasu przemieniał się w jasną perspektywę z widniejącym w oddali sukcesem. W opracowanej strategii zarządzania kryzysem zdrowotnym postawiono na ępatię oraz zaangażowanie pracowników ochrony zdrowia i perfekcyjny nadzór kadry menedżerskiej nad wykonaniem zleconych medykom zadań. O każdy organizacyjny szczegół dbało kilku najbardziej zaangażowanych i ępatycznych menedżerów, a nad nimi czuwała rada nadzorcza złożona z zaufanych członków rodzin.

Nie od dziś wiadomo, że odpowiednia dieta jest w stanie nie tylko uchronić od choroby, ale i chorego postawić na nogi. Koncepcję i nadzór nad opracowaniem diety dla pacjentów i personelu objął dr Staś Zapracowany. Przygotował on następujący jadłospis rymowany:

Śniadanie: kromka chleba z rana i z covidem wygrana

Obiad: tylko strawa duchowa i poprawa gotowa

Podwieczorek: mowa trawa, świeżo skoszona murawa

Kolacja: jedno jabłko z wieczora trzyma z dala doktora.

To nie były byle jakie jabłka, pierwsze lepsze z brzegu! To były jabłka naukowo opracowane przez laureatów Nagrody Nobla, specjalnie przetestowane i certyfikowane. Każde jabłko miało swój niepowtarzalny, indywidualny certyfikat. Pierwsza prezentacja Jabłek Terapeutycznych miała miejsce na konferencji w Lindau w 2007 roku, podczas której akredytowana tam Matylda Przekora miała okazję ten ciekawy produkt osobiście degustować. Zjadła jabłko i od razu poczuła się lepiej… czuła, jak zdrowie rozchodzi się po jej organizmie. Szybko zawinęła w chusteczkę pestki ze zjedzonego noblowskiego jabłka i zawiozła je do Rodzinnego Miasteczka, gdzie jej rodzina rozpoczęła uprawę. Matylda na każdy sezon dostawała z Rodzinnego Miasteczka odpowiednią ilość tego naturalnego prozdrowotnego produktu. To, że produkt działa, nie ma najmniejszej wątpliwości – wystarczy spojrzeć na Matyldę! Mimo że jej pesel zaczyna się od 45, to owocnie realizowała ona hasło „Do szpitala to ja jeździłam tylko do porodu i do pracy”.

Jadłospis postanowiono wręczać pacjentom i personelowi, aby wszyscy mogli się na… naczytać do woli, a nie najeść, bo przecież nie o to chodzi, aby ludzie się objadali i do zdrowia nie wracali – grzmiał we wszystkich programach radiowych i telewizyjnych dr Adam Dowcipnicki.

Postawiono na maksymalny sukces, a hasłem które wszystkim administratorom Sarmalandii przyświecało, były słowa „Jak nie teraz, to kiedy?”

Najdrobniejszy szczegół nie uszedł uwadze organizatorów Szpitala Narodowego Sarmalandii (SNS). Dr Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł opracował perfekcyjny plan dojazdu poszczególnych karetek pogotowia covidowego i kolejność ich przyjmowania.

Widoczny w centralnym punkcie fotografii kwadrat ze zbiegającymi się liniami to izba przyjęć Szpitala Narodowego i drogi dojazdu do aż 18 śluz sanitarnych.

Sukces czuło się powietrzu, on fruwał w stężeniu większym niż wirusy! Wizjonerzy wszystko widzieli w szczegółach, ale niezbędne było oczywiście przeszkolenie szeregowego personelu medycznego, który nie był nastawiony na sukces, ępatię i służbę ludzkości tak jak menedżerowie i politycy.

Dr Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł wspólnie z prof. Andrzejem Niedogolonym zorganizowali serię webinariów dla personelu medycznego. Podczas jednego ze szkoleń pielęgniarka znienacka zapytała:

– Miałam pacjenta, u którego gorączka była tak wysoka, że zabrakło skali na termometrze! Co robić w takim przypadku, panie doktorze, administratorze?

– Jak to co robić? Stłuc termometr! – wrzasnął poirytowany dr Kalasanty. – To pani tego nie wie??? Tyle lat w ochronie zdrowia i nie zna pani podstawowych procedur???

Wyczerpany emocjonalnie powrócił do swojej rodowej posiadłości na obrzeżach Wielkiego Miasta. Z jakim niedouczonym, niedomyślnym, niezaangażowanym personelem przyszło mi pracować! – skarżył się małżonce, która powitała go czuły pocałunkiem oraz gorącym rosołem na wzmocnienie organizmu osłabionego zarządzaniem niegramotnymi masami ludzkimi.

Szkolenia musiały odbywać się w placówkach akademickich, ale wyczerpany Kalasanty postanowił, że spotkania Rady Nadzorczej Szpitala Narodowego będą odbywały się w przyjaznej atmosferze restauracji Cactusos & Amigos.

Na pierwszym posiedzeniu wybrano Rzeczniczkę Prasową Szpitala Narodowego, którą została jedna z córek Kalasantego.

Jej zadaniem było leżeć na przeciwległym do Szpitala Narodowego brzegu rzeki i pachnieć. Wydzielając intrygujący zapach jednocześnie testowała, czy zadający jej pytania dziennikarze nie stracili węchu wskutek zakażenia wirusem.

Ci z dziennikarzy, którzy zachwycili się jej zapachem, otrzymywali odpowiedź na swoje pytania, a ci co nie skomentowali tego przecudnego aromatu, byli uznawani za zakażonych i kierowano ich na kwarantannę, aby nie marudzili i nie rozsiewali pesymizmu. Nie od dziś wiadomo, że pesymizm jest gorszy od niejednego wirusa!

Walka z szerzącą się pandemią wymagała zaangażowania menedżerskiego na najwyższym poziomie. Rada Nadzorcza Szpitala Narodowego w Sarmalandii postanowiła opracować program Powołanie(+).

Nie od dziś wiadomo, że każdy lekarz powinien mieć powołanie do medycyny. No dobrze, ale jak to w praktyce wygląda? Zbyt często nie było widać tego powołania ani nie słychać.

Szybko przekonano administrację państwową Sarmalandii do wdrożenia programu Powołanie(+), co polegało na wręczaniu powołań do pracy w Szpitalu Narodowym wszystkim posiadaczom prawa wykonywania zawodu lekarza (PWZ).

Równie szybko przekonano decydentów, że skoro powołanie do medycyny mają wszyscy lekarze, to oczywiste jest i zrozumiałe, że należy ten fakt udokumentować urzędowo. W tym celu stworzono elektroniczny dokument Powołanie do Wykonywania Zawodu(+) zwany PWZ(+). W projekcie ustawy miał otrzymać je każdy posiadacz dyplomu lekarza niezależnie od wieku, stanu zdrowia, kondycji rodzinnej. Nawet gdy przeniósł się na lepszy ze światów, to jego powołanie nie wygasało i też można było włączyć je do statystyk.

Do pierwszego powołania maszyna losująca wytypowała matkę trojga dzieci, w tym jednego karmionego piersią. Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł zapytany, czy jest to pomyłka, oznajmił bez chwili wahania:

– W żadnym wypadku! Nasze maszyny są nieomylne! Nic się dziecku nie stanie, jak się odklei od tej piersi! Mamy duże zapasy mleka w proszku, to dziecko przestawi się na karmienie nieutrudniające matce realizowania daru powołania do medycyny.

– Lepiej na drodze kamienie tłuc, jeżeli chcieć nie znaczy móc! – oznajmił dr Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł, otwierając kolejną bojową naradę przed otwarciem Szpitala Narodowego. My chcemy otworzyć Szpital Narodowy i możemy to zrobić, nie ma takich przeszkód, które by nam to uniemożliwiły.

– Podstawą leczenia w chorobach układu oddechowego jest zapewnienie odpowiedniego utlenowania organizmu – oznajmił Kalasanty podczas spotkania rady nadzorczej Szpitala Narodowego. Ponieważ tlen jest w powietrzu, to po prostu nie należy pacjentom przeszkadzać w oddychaniu, niech oni się tego tlenu nałykają. Aby mieli poczucie, że są leczeni, do każdego łóżka podłączymy rurkę, którą oni będą wkładali sobie do ust lub nosa i oddychali.

– Każdy lekarz oraz inny pracownik szpitala będzie miał przed dopuszczeniem do pracy badany poziom Ępatii za pomocą Wykrywacza Ępatii.

Opanowanie pandemii wymagało stosowania najwyższych standardów opieki medycznej. Przede wszystkim niezbędny był wysoki poziom ępatii personelu. Jako jednostkę pomiarową przyjęto 1 ępatiusz – oznaczał on zdolność do pracy do upadłego przez 8 godzin bez najmniejszej przerwy na cokolwiek. Osoby z wynikiem pomiaru poniżej 1 ępatiusza nie były dopuszczane do kontaktu ze schorowanymi świadczeniobiorcami, aby nie narażać ich na pogorszenie stanu zdrowia. Niektórzy świadczeniodawcy zaczęli ukrywać swoją ępatię. Ohydne samoluby! – grzmiał Kalasanty Ustawka-Sięzdziwiłł. – My zaraz zaprowadzimy ład i porządek.

10.Narodowy Program Mycia Rąk

Wszystkim mieszkańcom Sarmalandii zalecono częste mycie rąk, a Adaś Dowcipnicki ogłosił konkurs na tekst promujący tę procedurę zdrowotną. Pierwsze miejsce zajął rymowany tekst:

Zaraz szybko umyj ręce, nie tkwij w ciągłej, strasznej męce,

Mycie rąk zaś wszystko zmienia w kwestii stanu zakażenia.

Rząd nad wszystkim już panuje, mycie rąk wciąż nadzoruje,

Narodowa to jest drama, gdy publiczność myje sama,

Ręce, palce i nadgarstki, w sposób zwykły geszefciarski.

Dziś potrzebne są wytyczne, aby umyć palce liczne.

Nie pieść kciukiem dozownika, z tego dużo zła wynika!

A ministru w swej podzięce, krzyknij: JA CIĘ KRĘCĘ

***

Doktor nauk niemedycznych Adam Dowcipnicki zaproponował specjalne brygady wojskowe, które wyposażone w odpowiedni sprzęt miały poszukiwać na terenie jednostek ochrony zdrowia ukrytych rezerw ępatii.

– To nie może być tak, że ępatię ma się dla siebie! Ona jest własnością My, Narodu, powiem mocniej – całej ludzkości!

Świadczeniobiorcy pobraną ępatię mogli schować do specjalnych pojemniczków i zabrać do domu na chwile kryzysu zdrowotnego.

Wdrożono też program Ępatia z Dostawą do Domu. W tym celu konieczne było posiadanie specjalnego pojemnika na ępatię ustawionego przed domem odbiorcy. Można było zamówić dostawę telefonicznie lub przez internet.

Poziom odbioru ępatii powoli wyrównał się, ale nie samą ępatią człowiek żyje! Ważna była profilaktyka, a tę mogły zapewnić szczepienia.

11.Szczepionki z kieszonki

Ogłoszono globalny konkurs na szczepionkę pod hasłem: Kto najszybciej zgłosi się z nieprzebadaną szczepionką, bo nie oto chodzi żeby badać, lecz żeby dogadzać – oznajmił szef Ameerland Global Bank.

Wygrała firma Gejzer, która była jednym wielkim gejzerem pomysłów. Szczepionkę postanowiono dostarczać do sieci marketów spożywczych Stonka, a akcję nazwano Szczepionki ze Stonki. Każdy obywatel robiąc zakupy w Stonce, podchodził do półki z napisem „Szczepionki na wszystkie choroby” i brał taką, jaka mu się najbardziej podobała. Szczepionki najlepiej schować do kieszonki, wtedy świadczeniobiorca jej nie zapomni, gdy przyjdzie na wizytę. Ważne było, że przy szczepionce Gejzera nie obowiązywały żadne wymagania temperaturowe. – Bo nie o to chodzi, aby szczepionka działała, lecz aby się sprzedała – mówił prezes firmy.

My, Naród zaopatrzył się w szczepionki i oczekiwał na zaszczepienie. Potrzebne były liczne kadry. Dr nauk niemedycznych Adam Dowcipnicki rozwiązał ten problem jednym pociągnięciem pióra, podpisując nowelizację ustawy o zawodzie lekarza. Do wykonywania tego zawodu dopuszczono każdego, kto w dzieciństwie bawił się w doktora, gdy jego zabawka była chora. Wystarczyło przedstawić certyfikat sporządzony samodzielnie przez ubiegającego się o PWZ w Sarmalandii. W końcu on najlepiej wiedział, w co się bawił!

Szczepienia miały odbywać się w Sarmalandzkim Szpitalu Narodowym. Nadjeżdżających nowo mianowanych doktorów zakwaterowano w hotelu Powołanie nieopodal szpitala. Przed przystąpieniem do pracy przeprowadzono kurs języka sarmalandzkiego. Liczyła się skuteczność i efektywność pracy. Ustalono, że wystarczy, jeżeli nowi pracownicy opanują dwa zdania:

# Zdjąć gacie i wypiąć się do zastrzyku.

# Założyć gacie.

Polecenie opuszczenia gabinetu realizowano za pomocą modnego czasownika MARGOLIĆ.

Językoznawcy prowadzący szkolenie zagranicznych lekarzy doradzali im stosowanie tego czasownika we wszystkich sytuacjach, gdy zabraknie im właściwego słowa.

Wymargalaj! – mówisz do pacjenta, gdy chcesz, aby opuścił gabinet.

Nie margol! – Gdy pacjent zgłaszał dziwne objawy.

Co ty margolisz? – Gdy mówił coś nieprawdopodobnego, oczekiwał dodatkowego zainteresowania ze strony personelu.

No i dosyć tego margolenia na dzisiaj!

Obok Unii Stanów Autonomicznych (USA) oraz Związku Socjalistycznych Republik Realandzkich (ZSRR) na globalnej mapie świata liczyły się Tiny, znane też pod nazwą Tińska Republika Ludowa (TRL). Tinom wiodło się według zasady „raz na wozie, raz pod wozem”. Kolejny wódz narodu, Czi-Da-Czi, postanowił to zmienić. Sukces nadszedł po kilku latach nowej strategii propagandowej. Obowiązywało nie tylko stosowanie się do wytycznych Tińskiej Partii Ludowej, ale także używanie odpowiednich słów. Każdy kto myślał inaczej lub używał innych słów niż rekomendowane przez partię, był uznawany za przestępcę i oskarżany o „zakłócanie porządku społecznego”.

Używanie słów rekomendowanych przez partię było określane mianem „zabezpieczenia stabilności”, która w perspektywie służyła „harmonizacji społeczeństwa”. Po kilku latach używania odpowiednich słów wprowadzanych do umysłów społeczeństwa zaczęto osiągać bardzo dobre rezultaty. Obserwatorzy efektów osiąganych przez Tiny postanowili przeprowadzić podobne działanie w odniesieniu do medycyny, dzięki czemu miała powstać Nowa Wspaniała Medycyna.

12.Znawcy Medycyny i Potulni Wykonawcy

Podstawowym założeniem był podział kadr na Znawców Medycyny i Potulnych Wykonawców. Znawców nazywano ekspertami, zastanawiano się nad słowem „dostawca prawdy”, czyli ktoś, kto łączył w sobie status eksperta oraz przekazującego prawdę. Słuchaczy licznych wykładów nazywano „złaknionymi prawdziwej wiedzy”, co niebywale podnosiło wszystkim samopoczucie do granic rozkoszy. Każdy chciał obcować z przekazem medycznym gwarantującym mu rozkosz na miarę doznań erotycznych.

Prócz przekazów nowej wspaniałej wiedzy między słowa wpleciono zalecenia:

# przytakuj naszym przekazom i połykaj ich treść

# zapomnij o starej wiedzy

# propaguj nową wspaniałą medycynę, głoś jej chwałę i wielkość

# zwalczaj myślących inaczej

# zwalczaj myślących samodzielnie i mających osobiste doświadczenie w medycynie.

Jako najważniejsze cele wzięto zdyskredytowanie doświadczenia osobistego w medycynie, samodzielność myślenia oraz znajomość patofizjologii. Tylko wybrańcy mieli prawo myśleć samodzielnie i formułować wnioski, tłum miał powtarzać to, co otrzymał w przekazie od wybrańców.

Po kilku latach gwardia hunwejbinów medycyny była gotowa do służby ludzkości, a jej głównym celem było promowanie Narodowego Programu Szczepień Sarmalandii (NPSS).

Program realizowały z niezwykłym oddaniem zastępy hunwejbinów medycyny, szczepiących dniem i nocą. Wydano instrukcje zwiększające wydajność ogólnonarodowej akcji szczepienia wszystkiego co się porusza i na drzewo nie ucieka. Egzemplarze uciekające na drzewo nie szczepiono, bo mogły to być nietoperze będące pierwotnym rezerwuarem zarazy. Optymalizowano czas pobytu w gabinecie, wypełniania dokumentacji i przeprowadzania zabiegu. Zrezygnowano na przykład z wykonywania aspiracji po wkłuciu igły, bo w końcu nie o to chodziło, żeby sprawdzać, gdzie jest igła – w mięśniu czy w naczyniu krwionośnym – tylko o to, aby szczepionkę ulokować w obywatelu oczekującym należnej mu procedury medycznej. Detale anatomiczne były bez znaczenia, liczyła się liczba wkłuć i podań.

Niestety niektórzy zaszczepieni maruderzy margolili, że mają dolegliwości po zaszczepieniu – gorączkę, bóle mięśni, powiększone węzły chłonne, osłabienie. Rodziły się wątpliwości, z dnia na dzień było ich coraz więcej, aż powstała straszna, okrutna Myślozbrodnia* Niewiary w Szczepionkę.

Myślozbrodnie rozpleniły się w całej Sarmalandii i namnażały z szybkością dorównującą wirusom. Myślozbrodniarze zbierali się na forach internetowych i opowiadali sobie o swych wątpliwościach co do działania szczepionki. Myślozbrodniarze z dyplomem lekarza byli wychwytywani przez hunbejbinów medycyny i kierowani do oczyszczenia umysłów. Podniosłe zadania oczyszczania umysłów prowadziły struktury korporacji zawodowych, wzywając delikwentów przed swe groźne oblicze.

Mijały kolejne miesiące, a pandemia spowodowana przez wszędobylskiego wirusa nie ustępowała, trzeba więc było na kogoś zwalić winę za ten stan rzeczy. Podczas narady w Najwyższej Izbie Kontroli Umysłów i Zmysłów (NIKUZ) zdecydowano, że winnymi będą lekarze, którzy nie zostali obdarzeni przez Ducha Świętego łaską wiary w skuteczność produktu biznesowego „Szczepionki z kieszonki” przeciwko wirusowi szalejącemu od ponad roku po wszystkich zakątkach Sarmalandii oraz innych krain.

13. Sądowa rozprawa to nie jest zabawa

Duch Święty, z którego werdyktami nikt nie śmiał dyskutować ani poddawać ich w wątpliwość, chyba nie wiedział, co robi, pozbawiając tych lekarzy daru wiary w produkt biznesowy „Szczepionki z kieszonki”. Nikomu nie przeszkadzał powszechny brak u ludzi takich łask Ducha Świętego jak miłość, dobroć, cierpliwość, uprzejmość oraz wspaniałomyślność. Działo się tak, ponieważ skądinąd brak tych łask w społeczeństwie nikomu z przedstawicieli wielkiego biznesu żadnych interesów nie psuł. Natomiast niewiara w produkt biznesowy „Szczepionki z kieszonki” psuła nie tylko interesy, ale też misternie tkany wizerunek Big Vaccine jako dobroczyńców ludzkości na skalę globalną jakich świat do tej pory nie widział. Bezwzględnie konieczne więc było surowe skarcenie tych nieroztropnych posiadaczy Prawa Do Realizowania Daru Powołania do Medycyny!

Pierwszą rozprawę karcącą kilku niewiernych lekarzy zaplanowano w samo południe środy popielcowej w siedzibie Najwyższej Izby Kontroli Umysłów i Zmysłów (NIKUZ) w Departamencie ds. Lekarzy, w Wydziale Kar i Chłost. Procedura rozprawy przewidywała publiczne przyznanie się oskarżonych do winy, obietnicę poprawy oraz posypanie oskarżonym głowy popiołem przez mistrza ceremonii wraz z wygłoszeniem formuły „Nawracajcie się i wierzcie w >>Szczepionki z kieszonki<<”.

Na eleganckich zegarkach sędziów Najwyższej Izby Kontroli Umysłów i Zmysłów wybiła godzina dwunasta. W okolicy rozbrzmiewały dźwięki dzwonów dobiegające z najbliższego kościoła, do którego sędziowie chadzali w celu duchowego uzmocnienia. Sędzia przewodniczący Euzebiusz Pimpel, doktor habilitowany nauk wszelakich i nie byle jakich, wkroczył dostojnym krokiem na salę rozpraw ostatecznych. Za nim kroczyło 12 pozostałych sędziów.

Sędzia Pimpel rzucił okiem na lewą stronę sali rozpraw, gdzie siedzieli oskarżeni o myślozbrodnię niewiary w produkt biznesowy „Szczepionki z kieszonki”, byli w komplecie. Siedemnastu hańbiących doskonały wizerunek korporacji lekarskiej na znak powitania pochyliło głowy przed ich doskonałościami sędziami.

Następnie Euzebiusz spojrzał na prawo, gdzie przewidziano miejsce dla Sekcji Młodych Hunwejbinów Medycyny. Mieli oni za zadanie gorącymi oklaskami nagradzać wystąpienie sędziego Pimpela. Spojrzał i o mało co nie dostał napadu migotanie przedsionków. Zamiast młodych hunwejbinów medycyny na ławach siedzieli jacyś starcy! Co więcej, wyglądali na tak starych, że już niczym nie można było ich wystraszyć, ukarać ani pognębić.

– Panie dyrektorze administracyjny! – zawołał władczym tonem do urzędnika odpowiedzialnego za organizację posiedzenia sądu.

– Tak, wasza eminencjo… – wyszeptał drżącymi wargami urzędnik. Gwałtowna suchość ogarniała wszystkie zakamarki jego jamy ustnej z niezwykłą szybkością.

– Czy to sekcja Młodych Hunwejbinów Medycyny tak się postarzała od ostatniej rozprawy, że na ich miejscu widzę samych starców??? – wysyczał sędzia Pimpel.

– Wasza eminencjo, oni twierdzą, że są młodzi… – resztkami sił odpowiedział urzędnik i rozejrzał się za wodą, którą rozstawiono na poszczególnych stołach przed rozprawą. To co zobaczył prawie ścięło go z nóg i tylko cudem nie runął na podłogę, podtrzymując się najbliższego stołu! Wszyscy starcy popijali wodę zabraną ze stołu prezydialnego! To nie była zwykła woda, lecz Rewelacyjny Płyn Nawadniający przygotowany przez pracowników NIKUZ z najwyższą starannością, zakwalifikowany do postawienia na stół prezydialny przez samego głównego inspektora sanitarnego Sarmalandii (GISS), profesora Marka Tintasa. Zgodnie z profesorską recepturą płyn był wzmocniony kostkami lodu mającymi powszechnie znane działanie przeciwwirusowe, które profesor odkrył podczas swych badań naukowych. To był płyn przeznaczony tylko dla wybranych, a tymczasem pili go, nic sobie z tego nie robiąc, jacyś dziwni starcy, którzy twierdzili, że są Młodymi Hunwejbinami Medycyny.

– Wody… – jęknął dyrektor administracyjny do starców. – Wody, choć jedną kropelkę – wyszeptał resztkami sił. Wszyscy starcy patrzyli na niego chłodnym wzrokiem, co więcej, żaden, nawet najmniejszy mięsień mimiczny ich twarzy nie wyrażał jakiegokolwiek uczucia. Demonstrowali zero ępatii wobec spragnionego urzędnika okrutnie zaatakowanego przez los. Mijały kolejne sekundy pełne narastającego pragnienia, nieznośnej suchości śluzówek jamy ustnej i niepokoju o wysokość premii, a może i dalsze losy na stanowisku dyrektora placówki. Niespodziewanie jeden ze starców zaintonował na znaną melodię:

Bracia, siostry, wody dajcie!
Sądom wszystko wypijajcie!

Powiało obrazą majestatu sądu, gdy bezczelni starcy nieoczekiwanie zaśpiewali na zupełnie inną, buntowniczą nutę:

A kto nie wypije,
Tego we dwa kije!

Wszystko toczyło się dalej niczym w najkoszmarniejszym śnie… Któryś z sędziów krzyknął:

– Zawołać policję! To jest obraza majestatu sądu! To jest obraza wysokiego urzędu!

Nie minęło dziesięć minut, gdy do sali rozpraw wkroczyły dwa zastępy policjantów z pałkami teleskopowymi, długimi niczym kije bejsbolowe i pobrzękując kajdankami ruszyli w kierunku starców. Sędziowie nie czekając na dalszy bieg wydarzeń złapali się za falbanki swoich służbowych sukienek i wykrzykując: – Przerwa w obradach! Przerwa w obradach! – w popłochu wybiegli z sali posiedzeń.

Dostojność rozprawy została bezpowrotnie zniszczona. Sędzia Pimpel był niepocieszony. Nie tak to wszystko sobie wyobrażał i planował od kilku tygodni. Gdy ochłonął w swoim gabinecie, wezwał służby prasowe i podyktował komunikat dla mediów:

Dziś w siedzibie Najwyższej Izby Kontroli Umysłów i Zmysłów odbyło się posiedzenie sądu, podczas którego rozpoznano sprawę przeciwko osobom pozbawionym wiary w nieskończenie wspaniałe efekty produktu „Szczepionki z kieszonki”. Oskarżeni osobnicy rozsiewali pośród swoich pacjentów oraz przez media społecznościowe fałszywe informacje, że szczepionki nie tylko nie działają tak jak się oczekuje, ale w dodatku są nieprzebadane. Nasi eksperci sponsorowani są przekonani, że „Szczepionki z kieszonki” działają i oni widzą ten dobroczynny efekt, zwłaszcza gdy spoglądają na swoje konta bankowe. Jako wyznawcy Medycyny Opartej na Faktach uważamy, że dalsza dyskusja na temat braku skuteczności produktu „Szczepionki z kieszonki” jest bezprzedmiotowa. Jak eksperci tak mówią, znaczy tak jest, a jak nie jest, to nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie będziemy dyskutować z nikim, bo my wiemy lepiej od wszystkich, co się w życiu opłaca, bo taka jest nasza praca. A jak się komuś w głowie przewraca, to niech uważa, bo to może się dla niego skończyć bardzo przykro, o czym lojalnie uprzedzamy wszystkich posiadaczy Prawa Do Realizowania Daru Powołania do Medycyny.

14. Maski niezwykłej łaski

Mimo całodobowych starań wszystkich działów marketingu produkt biznesowy „Szczepionki z kieszonki” miał wielu oponentów. Marudzili oni na forach internetowych, że po otrzymaniu zastrzyku boli ich ramię, gorączkują, mają obolałe mięśnie, dreszcze, nudności – to wszystko robiło zły PR wokół produktu. Nie dość tego, szczepionki wymagały bardzo skomplikowanej obsługi – transport w specjalnych warunkach temperaturowych, kwalifikacja do szczepienia przez lekarza, możliwość stwierdzenia przeciwwskazań przez takiego doktora niekumatego o co w tym biznesie chodzi spowolniały proces biznesowy i czyniły go niepewnym co do pomyślnego przebiegu. Zupełnie zbędni podwykonawcy psuli interes, a jeszcze do tego ci wszyscy antyszczepionkowcy!

W tej złożonej sytuacji Global Pandemic Business postanowił zdywersyfikować ofertę pandemiczną. Po dyskusji zdecydowano się na produkt prostszy w produkcji i dystrybucji o nazwie „Maski niezwykłej łaski”. Producentem mógł byś praktycznie każdy zaufany szwagier, dostawcą bratowa, a do nabycia maski nie była potrzebna kwalifikacja przez lekarza. Transport nie wymagał specjalnych warunków. Aby skutecznie wprowadzić „Maski niezwykłej łaski” na rynek, trzeba było zdyskwalifikować dotychczasowe formy zasłaniania jamy ustnej. Najlepszym w tej konkurencji był Adaś Dowcipnicki. W podziemiach pewnego zaufanego lokalu gastronomicznego przy przyćmionych światłach zwołano naradę biznesową.

– Nie o take maske za 2 reale sarmalandzkie nam chodzi, na której nikt nie zarobi. To musi być drogi produkt biznesowy, do jego nabycia każdy musi być przygotowany – rozpoczął swe wystąpienie Adaś. – Nie możemy wypłaszczać naszego dochodu, bo nie ma ku temu powodu.

Powiem więcej, nikt nam nie wmówi, że czarne jest czarne, a białe jest białe, ale na szczęście my możemy wmówić wszystko każdemu.

Musimy też zadbać o dobry wizerunek szczepionki. Do tej pory było pojęcie „niepożądany odczyn poszczepienny” – takie określenie psuje nasze biznesy, od dziś będzie „pożądany odczyn poszczepienny”, bo w końcu to są tylko słowa. A ich znaczenie ja w try miga zmienię! Nie takich rzeczy uczyli mnie w Part-Szkole w Davosie! Słowa są najważniejsze, fakty są bez znaczenia – dowodził Adaś.

Zdecydowano, że akcję propagandową poprowadzą profesorowie Andrzej Barban i Krzysztof Tymon, znani eksperci sponsorowani, miłośnicy blasku kamer i fleszy, kreatywni tfurcy medycyny opartej na faktach tylko im znanych. Gdy dziennikarze dopytywali, na podstawie jakich faktów naukowych rekomendują takie czy inne obostrzenia lub terapie, odpowiadali z kamiennymi twarzami skrytymi za „Maskami najwyższej łaski”:

– To jest tajemnica lekarska!

Pytani czy już poddali się misterium wstrzyknięcia „Szczepionki z kieszonki”, odpowiadali chórem:

– Nasi pacjenci bardzie potrzebują szczepień niż my! Nasze wrażliwe sumienie lekarskie nie pozwala nam odbierać pacjentom niepowtarzalnej szansy uzyskania ochronnego miana przeciwciał.

Matylda Przekora zainspirowana ich humanitarną postawą wobec pacjentów na identyczne pytanie odpowiadała:

– Stoję w kolejce po „Szczepionki z kieszonki” za profesorami Andrzejem Barbanem i Krzysztofem Tymonem. Przed nimi stoi prezes firmy Gejzer produkującej szczepionki, słynącej z dobroczynności wobec ludzkości od wieków. Ci trzej panowie stoją na Podium Dobroczynności dla Całej Ludzkości, a ja zaraz za nimi.

15.Wyprawa do Hurtowni Autorytetów

Wszelki konferencje z uwagi na pandemię zamieniona z realnych na wirtualne. Nie inaczej postąpiła Reksela. Poza obradami on line przewidziano także wirtualną wycieczkę do Hurtowni Autorytetów, która mieściła się w odległości pól godziny drogi od centrum Rekseli.

Ruch w Hurtowni Autorytetów był niewielki. Czuło się, że nadciągają wakacje. Dyżurny Operator przeciągnął się leniwie. Nic się nie działo od dwóch godzin. Żadnych ciekawych zamówień ani pilnych zabiegów na wątłej świadomości Narodu Nieszczęśników, zwanego często w dokumentach po prostu NN*.

I to ma być ostry dyżur? – pomyślał znudzony. – Chyba pójdę wcześniej na obchód Departamentów Specjalnych. Zobaczę, czy jest dobre natlenowanie w Wydziale Autorytetów na Specjalne Okazje.

Na półkach Wydziału Autorytetów na Specjalne Okazje wylegiwały się w pozycji „spocznij” następujące autorytety: Osobliwa Moralność, Smagający Bat, Święte Oburzenie oraz Nieustanne Zdziwienie. Tak naprawdę wcale się nie wylegiwały. Autorytety w najwyższym stopniu umiały wykorzystać każdą minutę. Taka już była ich natura.

Osobliwa Moralność podkradała dostęp do tlenu Świętemu Oburzeniu, które nie mogło tego zauważyć, ponieważ przenosiło kontenery energii przydzielone Nieustannemu Zdziwieniu. Święte Oburzenie próbowało przechwycić promienie świetlne przeznaczone dla Osobliwej Moralności. Autorytety uwijały się jak w ukropie, zbliżał się bowiem czas porannej lektury.

Nieustanne Zdziwienie, Święte Oburzenie oraz Osobliwa Moralność na zlecenie Wielkiego Kreatora musiały codziennie czytać od deski do deski pismo „Nowiny & Winy”. Dzięki lekturze każdego dnia wiedziały, kogo będą piętnować. Wnioski z lektury przekazywały do Smagającego Bata, który świstał nad głowami nieszczęśników nominowanych do piętnowania. Po lekturze autorytety udawały się na zasłużony odpoczynek, aby zachować ciągłość dobrej formy.

Może przecież w każdej chwili się zdarzyć, że Osobliwa Moralność będzie musiała skarcić jakiegoś nieszczęśnika, a były ich całe tłumy. Jak każdy tłum, Naród Nieszczęśników miał wiele bezsensownych pomysłów. Święte Oburzenie co i raz dostawało bólu swych delikatnych skroni, gdy słuchało pomysłów dobiegających z Tłumu Nieszczęśników. Tłum wykrzykiwał swoje hasła w kółko i bez końca. Raz wołał Chleba!, innym razem Pracy! Jacyś niezidentyfikowani członkowie tłumu potrafili nawet zawołać Szacunku! Co gorsza, najstarsi z tłumu swoimi piskliwymi głosami wykrzykiwali słowo najobrzydliwsze. Ci nieznośni starcy wołali Prawdy!

Wielki Kreator nie mógł się wprost nadziwić, skąd brał się w tłumie apetyt na chleb, pracę, szacunek oraz prawdę. Czyż ochłapy, bezrobocie, pogarda, kłamstwo nie były właściwym pożywieniem tłumu? Skąd taki tłum znał smak chleba? Chyba jacyś bezczelnie pamiętliwi starcy musieli tłumowi opowiedzieć, jak smakuje prawdziwy chleb. Tłum mógł kupować tylko ochłapy. Wiadomo jak krótki mają termin spożycia. Żeby nie marnować wyprodukowanych ochłapów, Wielki Kreator nakazywał zawsze obfite posypywanie ich solą. Z przesolonego tłumu często padały narzekania na bóle głowy. Ale kto by się tym martwił. Tłum jako taki nie miał głowy. Nieszczęśnicy z bólem głowy byli zaledwie małymi fragmentami większej całości. Liczyła się tylko całość.

Osobliwa Moralność czasem na zebraniach Rady Nadzorczej podkreślała:

– Już moja w tym głowa, aby tłum miał skołowane łby. A że trochę ich pobolą, nie szkodzi. Nie będą się zbytnio interesować nie swoimi sprawami. Takiemu wypoczętemu, nieobolałemu Narodowi Nieszczęśników, czyli po prostu NN, mogłoby przyjść do głowy jakieś kłopotliwe pytanie. Wprawdzie w Departamencie Standardowych Odpowiedzi przygotowano całe zestawy odpowiedzi na pytania, ale może się zdarzyć, że padnie pytanie nieznane wcześniej. Na wypadek tak obrzydliwego zdarzenia zalecano coś w tym stylu:

– Świetne pytanie! Gratulujemy przenikliwości i doświadczenia! Doprawdy jesteśmy pod wrażeniem pańskiego pytania. Czy mógłby pan powiedzieć nam, jak wpadł na pomysł zadania tak oryginalnego pytania?

Na ogół wyrażenie zachwytu wystarczało. Pytający pożywiał się fałszywym zachwytem, który był jeszcze smaczniejszy niż przesolone ochłapy. Odpowiedź nie była już właściwie potrzebna.

Nie do przyjęcia było wołanie Pracy! Wielki Kreator pamiętał, że ktoś ze starców mówił mu, iż praca uszlachetnia. Tego by jeszcze brakowało, żeby tłum wyszlachetniał! Jak bym do nich przemawiał? Szlachetny tłumie! – śmiechu warte. A może jeszcze śmieszniej: Szlachetne tłumoczki i tłumokowie! – można dostać skrętu kiszek. Cholera, jak bym dostał skrętu kiszek, musiałbym pójść do szpitala na operację. Brrr… już słyszę, jak jakiś doktor woła do mnie Żądam szacunku! Czy taki doktor nie rozumie, że wyłącznym właścicielem szacunku jest Centralny Komitet Kreatorów (CKK)?

Wielki Kreator wiedział, że bez pomocy Smagającego Bata żadna akcja poskramiania zachcianek tłumu nie odniosłaby należytego rezultatu. Żeby efekt był utrzymany dostatecznie długo, niezbędne było przyłączenie się Nieustannego Zdziwienia.

Wielki Kreator lubił dbać o Specjalne Autorytety, a nawet kilka razy w roku je rozpieszczać. Zabierał wszystkie Autorytety na lody malinowe i szarlotkę na ciepło. Warte były tej niewielkiej inwestycji. W końcu dzięki nim rzeczywistość był taka, jak sobie wymarzył.

Co prawda niekiedy znajdował się jakiś śmiałek, który kwestionował opinie wygłaszane przez Autorytety. Kreator wydawał specjalny rozkaz, aby załatwić go liczbami. Zasypać, omotać, powalić na kolana. Liczby robiły to znakomicie. Najlepiej spisywały się liczby powyżej tysiąca.

– Ty, śmiałku szkaradny, czym jest twój jeden głos przeciwko kolumnom liczb?!

Kolumny liczb ustawiały się w takich konfiguracjach, jak zalecał Wielki Kreator.

Płynęły dni, miesiące, lata. Wielkie Autorytety zbudowały sobie eleganckie rezydencje. Niektórym wyrosły brzuchy w następstwie nadkonsumpcji wszystkiego, co dało się wchłonąć i strawić. Zanosiło się na to, że będą żyły długo i szczęśliwie.

Nastała noc świętojańska. Choć była to najkrótsza noc w roku, autorytety spały spokojnym snem. Zdawało się, że nic im nie grozi. Oddychały równomiernie.

Osobliwej Moralności śniło się, że nigdy przez całe życie nie zrobiła nic niemoralnego. Nawet nie wiedziała do końca, co to jest niemoralność. Smagający Bat śnił, że rozdziela zasłużone razy, nawet we śnie nie przychodziło mu do głowy, że mogą być niezasłużone. Święte Oburzenie śniło, że tylko ono ma prawo do wyrażania tego uczucia, innym wolno było co najwyżej zawstydzić się reakcją Oburzenia. Nieustanne Zdziwienie, zgodnie ze swą naturą, nawet we śnie się dziwiło.

Gdzieś koło piątej nad ranem wszystkie Autorytety zaczęły poruszać się niespokojnie. Przewracały się na boki, wierciły, zmieniały położenie poduszek, rozkopywały puchowe kołdry.

Dyżurny spojrzał na ekran monitorujący przebieg myśli oraz snów podopiecznych. Cholera, co się dzieje? – pomyślał zdenerwowany. Na monitorach wszystkich autorytetów płynęły fale lambda. Fatalne fale. Zwiastowały nadejście niedobrych snów. Po serii wyładowań fal lambda zaczęły chaotycznie pojawiać się wszystkie fale alfabetycznie: alfa, beta, gamma, delta. Cały alfabet grecki fal. To nie były żarty! Autorytety gnębił koszmarny sen. Dyżurny włączył czytnik snów. Na ekranie wszystkich autorytetów wyświetlał się ten sam sen. To wymagało zawiadomienia szefa dyżuru.

Rozkodowano zapis snów. Zdumieni dyżurni czytali zapis snu Osobliwej Moralności: O rany, mam coś w ustach, coś mi narasta i wszystko wypełnia. Muszę to świństwo wypluć, inaczej nie będę mogła wyrażać oburzenia. Jak ludzie się dowiedzą, że jestem oburzona ich postępowaniem, gdy nie będę mogła w ogóle mówić? Co to może być? Jakieś małe, kłujące drobiny. Muszę zobaczyć w lusterku. Co to jest? Brokat? No tak. To jest brokat! Skąd się wziął? Nie mogę go wypluć, ciągle go przybywa! Nie mogę wypluć! Ratunku!!! Ratunku!!!

Z indywidualnych drukarek pozostałych autorytetów wyskakiwały identyczne opisy.

Autorytety budziły się i pełne oburzenia spluwały gdzie popadnie. Pluły do południa. Nic nie pomagało. Brokat siedział w ich jakże szlachetnych jamach ustnych. Im więcej wypluły, tym więcej nowych drobinek przybywało. Pluły przez cały dzień. Zwołano Absolutnie Prywatne Konsylium. Nikt nie znał sposobu na usunięcie brokatu. Autorytety pluły bez końca. Nie mogły wykonywać swych funkcji. Jak można komuś pokazać zapluty autorytet? Czy on kogoś przekona? – nerwowo rozmyślał Wielki Kreator.

Zdawało się, że małe świecące drobinki pokonały Wielkie Autorytety raz na zawsze. Wielki Kreator długo rozmyślał. W końcu zdecydował: wynajmę sobie nowe autorytety. Każdy jest do wynajęcia. Podwoję honorarium.

Szukał przez tydzień, jednak nikt nie chciał się zgodzić. Co do licha z nimi się porobiło? Potroję stawkę. Doszedł do dziesięciokrotności honorarium dotychczasowych autorytetów. Nic nie działało, nawet dziesięciokrotnie wyższa stawka. Zmęczony siadł za biurkiem. Spojrzał na kalendarz.

Jaką mamy dziś erę? Własnego Sumienia i Zdrowego Rozsądku? Co? Jakiego? Własnego? Zdrowego? Nie, to wszystko jest chore!!! Ja nie będę mógł na nikogo wpływać? Czy to możliwe? Błąkał się jeszcze miesiąc. Nikt jednak nie chciał być płatnym autorytetem do wynajęcia. Co to jest Sumienie? – rozmyślał. Gdzie ono leży? Wieczorami ukradkiem przykładał do różnych części ciała rozliczne detektory, poszukując sumienia. Jakieś niewielkie wychylenie stwierdził nad mózgiem. Nie były to jednak dobre technicznie zapisy. Żaden czytnik nie mógł ich rozkodować. Wszyscy posługiwali się tymi dziwnymi… no właśnie, nawet nie wiedział, jak to nazwać. Może są to urządzenia? – pomyślał. Jak włącza się te urządzenia?… Znowu zapomniałem, jak one się nazywają… zaraz… zaraz… Sumienie? Rozsądek? Chyba tak właśnie. Jak można było posługiwać się czymś, co nie dało się zarejestrować, czymś, co było niewidoczne? Nie miało stanowiska ani jakiegoś ozdobnego tytułu? Wielki Kreator nigdy nie zrozumiał nowej epoki. Nie było to łatwe. Światem i ludźmi rządziło coś niewidocznego.

10.Pandemiczne senne mary

W promieniach styczniowego słońca jaśniał kolejny dzień pandemicznej zimy. Matylda Przekora była przekonana, że okrzepła w roli dziennikarza medycznego i nie grozi jej powrót do lekarskiej przeszłości, gdy nieoczekiwanie okazało się, że jest jednak zapotrzebowanie na jej doświadczenie lekarskie.

Nie wszyscy bowiem poszukujący pomocy w rozwiązaniu swoich problemów zdrowotnych zachwycali się występującymi masowo w przyrodzie i internecie przedstawicielami młodego pokolenia lekarskiego, tzw. ekspertami, wytycznymi i najnowszymi osiągnięciami marketingu Big Pharmy. Udzielała więc od czasu do czasu porad tele – porad lekarskich na podstawie wiedzy i doświadczenia nabytego przez lata praktyki. Kolejną w sezonie pandemicznym poradę zakończyła późnym wieczorem i około 22.00 i uznała, że to dobra pora na sen.

Szybko usnęła po pracowitym dniu. Impulsy elektryczne przeskakiwały z jednego neuronu na drugi i zupełnie nieoczekiwanie, być może w wyniku zbłąkanego przewodnictwa, znalazła się na oddziale kobiecym Kliniki Chorób Wszelakich. Niby wszystko było znajome, jednak oddział był jakiś inny niż ten, który pamiętała z młodych lat. Postanowiła upewnić się, na których salach i jakich ma pacjentów, przeglądając historie chorób w pokoju asystentów. Weszła do niewielkiego pomieszczenia znajdującego się w połowie długości oddziału, niestety w pokoju nie było nikogo i co gorsza, nie było ani jednej historii choroby w szafie stojącej na prawo od drzwi.

Do licha, jak się dowiem, gdzie leżą moi pacjenci? – zastanawiała się przez dłuższą chwilę. – Może u pielęgniarek? – Niestety w pokoju pielęgniarki oddziałowej nie było nikogo.

Może pani Iza, pielęgniarka apteczkowa, będzie wiedziała? – pomyślała nieco speszona Matylda. Niestety w pokoiku gdzie Iza rozkładała leki, także nie było nikogo.

Nie mam wyjścia, muszę iść na obchód, może rozpoznam moich pacjentów. Tylko na których salach oni leżą? Na pewno mam chorych na sali 42-45.

Skierowała się w kierunku sali z łóżkami 42-45, przynajmniej była przekonana, że idzie we właściwym kierunku, jednak ściana oddzielająca sale od korytarza szpitalnego była jakaś przebudowana. Pomiędzy drzwiami do poszczególnych sal były dziwne wąskie fragmenty ściany z nietypową numeracją. Tam gdzie zawsze były łóżka 42-45, na wąskim fragmencie ściany widniała tabliczka tabliczce z numerami 15-17, a potem 19-21. – Co to, u licha, jest??? Wejdę na salę i na pewno rozpoznam moje pacjentki! Tak, to jest dobry pomysł!

Nacisnęła klamkę najbliższych drzwi. Na sali leżało trzech mężczyzn drobnej budowy, wychudzonych i żaden z nich nie odpowiedział na słowa przywitania wypowiedziane przez Matyldę.

O, do licha! Co oni tu robią na oddziale kobiecym? – pomyślała coraz bardziej zaniepokojona Matylda.

Na kolejnych salach leżeli trudni do zidentyfikowania pacjenci .

Może coś się dowiem na parterze – pomyślała Matylda.

Tam było jeszcze gorzej. Wszystkie pomieszczenia były puste, ściany na korytarzu i w salach były odrapane, a zielona farba odpadała płatami. Rozglądała się dokoła, próbując bezskutecznie ustalić, gdzie są jej pacjenci. Niestety nie była w stanie ich zlokalizować.

Ulokowałam jeden dzień
Na mapie zapomnienia,
Będę wspominać go bez słów
I tylko od niechcenia.

Ulokowałam drugi dzień
Na mapie zapomnienia,
Będę wspominać go bez słów
I tak to nic nie zmienia.

Najczulsza niegdyś myśl
Nie sprowokuje nigdy złości,
Zmartwienie, smutek ani gniew
W spokojnym sercu nie zagości.

Wymażę chwile, słowa, łzy,
Zabliźnię wszystkie swoje rany,
Zapomnę każdy zbędny gest,
W odruchu przywołany.

Prąd wspomnień porwał wiele dni,
Wprost nie do policzenia,
Przeszłości, mówię ci: bądź zdrowa,
Do widzenia!

Czyżby ten wiersz był tylko pobożnym poetyckim życzeniem, a skuteczny rozwód z medycyną nie istnieje? Może powinnam zmienić słowa wiersza na:

Ulokowałam jeden dzień na mapie zapomnienia
Dziś już to wiem: lokata taka nic nie zmienia.