Archiwum kategorii: Gdy wena przychodzi do doktora

Maść tygrysia 3.0 – odcinek szósty

Rozdział 6: Burzliwe poranki

Wdzierał się do sal pacjentów niczym huragan, z impetem otwierając kolejne drzwi, nie zważając na trwającą na salach poranną toaletę i roznegliżowanie pacjentek, i rozpoczynał odpytywanie cierpiących. Podczas tych porannych, nieoczekiwanych wizyt pacjenci oszołomieni atakiem niekontrolowanej troskliwości nagle przypominali sobie przedziwne rzeczy, doznawali olśnienia w kwestii co im tak naprawdę dolega i nieomal ze łzami w oczach wyznawali je najtroskliwszemu z lekarzy, co ledwie oczy otworzył, a już chciał wiedzieć jak długo starsza pani cierpi na zaparcia, ma mdłości, swędzi ją skóra lub z tajemniczych powodów poci się nocą. Nie mogli przecież zawieść oczekiwania kogoś, kto od samego rana troszczył się o ich zdrowie.

Po porannym nalocie na oddział odprawa w gabinecie ordynatora przypominała olbrzymie pole bitwy, na którym z góry wiadomo, że zwycięzca może być tylko jeden. Był nim oczywiście wielki, troskliwy, nieustraszony pogromca chorób wszelakich ordynator Wielkosz.

– Słoneczko Cierpiących, Pocieszyciel Strapionych Chorobą – mruczała Matylda pod nosem.

Skoro od samego ranka role zostały ustalone i zadania rozdane, obowiązki ordynatorskie wykonane, można było zająć się czymś bardziej pożytecznym niż dopytywanie się o dalsze szczegóły z życia pacjentów lub spisywanie ich dolegliwości w dokumentacji szpitalnej. Za dobre poranki uważał Dablju & Dablju takie, podczas których zadzwonił telefon z partyjnego komitetu i trzeba było pilnie przebadać jakiegoś zbolałego towarzysza. Po uśmierzeniu partyjnych boleści można było dodatkowo załatwić to i owo. Kierownicza siła narodu miała dużo do zaoferowania, przydzielenia, przyspieszenia czy zarekomendowania.

Gdy nadeszła pora rekomendowania, który z oddziałów miejskich ma zostać afiliowany przy Wielkim Uniwersytecie Medycznym, towarzysze partyjni nie mieli żadnych trudności z wyborem. Więzi Wielkosza z partią zacieśniały się z tygodnia na tydzień i pole współpracy stale poszerzało. Nikt nie ciągnął ordynatora do zapisywania się osobiście w szeregi kwalifikowanych bojowników o wolność i demokrację oraz lepsze jutro medycznego ludu pracującego miast i wsi. Wystarczyło, że był z niego swój chłop, a jak był swój, to coś od życia mu się należało.

Ordynator Wielkosz wkrótce zmienił miejsce zamieszkania i ze skromnego M-4 przeniósł się do okazałej willi z eleganckim salonem na parterze i przestronnymi pokojami dla paniczów oraz sypialnią małżeńską dla ordynatorostwa na górze. Willę otaczał niewielki ogródek, gdzie jamnik mógłby hasać do woli, gdyby jego stawy biodrowe były w lepszej kondycji.

Młodszy z paniczów, Tadeusz ożenił się i miłym zrządzeniem losu otrzymał przydział na mieszkanie – dobrze zlokalizowane i przestronne trzy pokoje dla rozwijającej się młodej komórki społecznej. Nie mógł się przecież gnieździć z rodzicami i młodszym bratem na dwustu metrach.

Tymczasem sława ordynatora jako klinicysty pełną gębą rosła każdego dnia jak na drożdżach i to nie tylko w kręgach partyjnych, ale docierała również do bezpartyjnego społeczeństwa. Ordynator nigdy nikomu nie odmawiał przyjęcia rodziny na oddział do leczenia czy przebadania, czuwając nad kuracją według ściśle określonego schematu. Rodziny stażystów, jeśli miały szczęście, bywały zbadane raz w ciągu miesięcznego pobytu, bo wiadomo, że taki młodzik nie zadzwoni do ordynatora z pytaniem o stan zdrowia babci, więc nie było potrzeby tracić czas na ponowne badanie staruszki. Rodziny ważniejszych doktorów były badane wkrótce po przyjęciu, a komunikat o ustaleniach poczynionych przez ordynatora nadawany zainteresowanemu doktorowi w pierwszym dniu przyjęcia. Rodziny VIP-ów były badane zwykle codziennie, a gdy pozycja partyjna to uzasadniała, doznawały okazania szczególnej troski nawet dwa razy dziennie. Wizycie na sali pacjentów towarzyszyły gorące zapewnienia o nieustannych działaniach na rzecz poprawy zdrowia, supernadzorze osobistym i postępującym w niebywałym tempie polepszaniu stanu organizmu.

Ileż rubryk w swoim lekarskim życiu wypełniała Matylda, walcząc z oporną materią oczekiwań ich projektantów! Pojedyncze historie chorób napisane podczas studiów nie dawały należytej biegłości w sztuce dokumentowania przypadłości pacjentów. Chrzest bojowy w pisaniu historii chorób przeszła u Wielkosza, który lubił wnikliwie zagłębiać się w szczegóły przedkładanej mu na obchodach dokumentacji.

Na nadejście ordynatora oczekiwano w pokoju asystentów. Pielęgniarki zmieniały pościel, salowe pucowały podłogi, chorzy pakowali domową wałówkę do lodówek i szafek. Podczas obchodu będącego osobliwą formą superinspekcji wszystko musiało lśnić, nawet stare szpitalne parapety pamiętające wiek dziewiętnasty.

– Pani Matyldo, czy możemy już iść na obchód? – zapytywał Wielkosz, energicznie wkraczając do pokoju asystentów. Niekiedy dla podkreślenia jak mu spieszno do pracy przy łóżku chorego, ostatnie metry do drzwi pomieszczenia asystentów pokonywał ruchem ślizgowym po posadzce szpitalnego korytarza. Na przypadkowym obserwatorze ten pośpiech sprawiał pozytywne wrażenie, że oto ordynator gna co tchu, aby zrealizować swe powołanie niesienia pomocy będącym w potrzebie.

Bywało, że nie przychodził punktualnie. Oczekiwano godzinę lub półtorej w narastającym napięciu. Wybawienie przynosiła sekretarka w krótkim telefonicznym komunikacie: „Szef dziś nie przyjdzie na obchód”

Przyjętym zwyczajem było, że pacjentów przedstawiali ordynatorowi młodsi lekarze. Obowiązywała zasada referowania historii choroby z pamięci. Po wysłuchaniu prezentacji ordynator rozpoczynał badanie pacjenta, polegające na konfrontacji usłyszanych danych z osobistymi obserwacjami poczynionymi ex tempore.

– Zreferowała pani, że tętno na tętnicy grzbietowej stopy lewej jest wyczuwalne, czy tak?

– Tak, panie ordynatorze – odpowiadała w początkach swej kariery Matylda, nieświadoma nadciągających konsekwencji.

– To ciekawawe, bo ja tętna nie stwierdzam. Musimy zatem ustalić, czy źle pani zbadała, czy chory stracił tętno w międzyczasie? Jeśli stracił w międzyczasie, to znaczy, że dostał zatoru, a pani tego nie zauważyła! Gdzie pani była wtedy, gdy chory traciła tętno? Dlaczego to nie jest odnotowane w historii choroby? Proszę mi to wytłumaczyć!!!

Wspólnymi siłami odszukiwano zaginione tętno, które zwykle znajdywało się przy dokładniejszym badaniu, polegającym na palpacji bez generowania efektów specjalnych pod postacią przedwcześnie ogłaszanych komunikatów o zaginionym tętnie.

Po szczęśliwym odnalezieniu tętna przystępowano do oględzin dokumentacji i jej oceny. Niezadowolony Dablju & Dablju energicznie rozwijał długie harmonijki sklejonych ze sobą szeregowo wyników morfologii, moczu, potasu i wielu innych substancji, które pływały w człowieku. Odchylenia od normy zakreślał czerwonym długopisem, energicznie i z pasją, często przebijając papier na wylot. W stanach szczególnego nagromadzenia energii wyszarpywał misterne dzieła medycznego papier mâché, odrywając je od miejsca przytwierdzenia.

Żelaznym punktem osądu historii choroby było sprawdzenie, czy wpisane są daty pierwszej i ostatniej miesiączki, liczba odbytych porodów i poronień u zwykle mocno wiekowych pacjentek.

Postawione diagnozy też bywały starannie weryfikowane podczas obchodu. Ordynator z niebywałą wprawą potrafił wytropić niedoskonałość każdego kalibru, nie wyłączając uchybień nanokalibrowych.

– Czy pacjent ma objawy choroby wieńcowej? – rzucał od niechcenia w kierunku Matyldy.

– Nie stwierdziłam – odpowiadała tonem dość pewnym, którego brzmienie niczym iskra uruchamiała kaskadę śledczych aktywności.

– Proszę pana, czy ma pan bóle w klatce piersiowej? – ordynator rzucał pytanie.

– Nie, nie mam.

– Taaak, naprawdę nigdy pana nie bolało w okolicy serca? – drążył z energią.

– No, niee… raczej nie – pewność pacjenta wyczuwalnie malała.

– Skoro nie jest pan pewien, to proszę się zastanowić i dobrze poszukać w pamięci… nigdy nie kłuło pana koło serca?

– Może kiedyś…?

– A kiedy?

– Nie pamiętam, może przed rokiem – wahał się przyciśnięty do muru nieszczęśnik.

– Aha, czyli od roku miewa pan bóle w klatce piersiowej… no, koleżanko, zupełnie nie rozumiem jak tak ważna informacja mogła ujść pani uwadze… Nie! nie! to jest niedopuszczalne – syczał kobrowato i napinał mięśnie okrężne powiek, dzięki czemu wytrzeszczał gałki oczne ponad miarę, wzorem wszystkich osobników z gatunku Primates walczących o dominację w stadzie i manipulujących wyrazem oczu, aby otoczenie zobaczyło jak duże i wnikliwe jest spojrzenie tego, kto rządzi.

Wytrzeszczone groźnie oczy dobrze komponowały się z pomarszczonym czołem. Słynne fałdy grozy na czole ordynatora zjeżdżały się tuż nad nosem. Dla wzmocnienia efektów specjalnych Dablju & Dablju często podczas obchodów wkładał oprawkę okularów do jamy ustnej i zaczynał rozgryzanie diagnostyczno-optyczne jakże opornej materii. Pochrupawszy trochę oprawkę zaspokajał pierwszy głód, ale nie mobbingowe żądze, atakował więc dalej.

– Ile pacjent waży? Nie wie pani? To i wagi należnej też nie jest pani w stanie obliczyć?! – syczał tonem sugerującym, że jest to najważniejsza operacja rachunkowa w kraju.

Przy następnym pacjencie okazywało się, że nie jest znane stężenie kreatyniny, kolejny nie był zbadany per rectum, a jeszcze u dalszego nie odebrano opisu rentgenu klatki piersiowej. Po godzinie śledczo-prokuratorskich poszukiwań widać było jak na dłoni, że utrzymywanie się pacjentów przy życiu ma miejsce wyłącznie dlatego, że ordynator przybył w samą porę, wykrył wszystkie uchybienia i bez wahania podjął poważne działania naprawcze. Bo cóż to było za życie bez znajomości wagi należnej albo udokumentowanej daty ostatniej miesiączki u leciwej damy? Ileż to zagrożeń niosło dla pacjentów, wiedział tylko Dablju &  Dablju.

Niekiedy co inteligentniejsi pacjenci rozszyfrowawszy mobbingowe zapędy ordynatora, próbowali przyjść młodym asystentkom z odsieczą.

– Panie ordynatorze, muszę powiedzieć, że jestem niezwykle zadowolony z opieki pani doktor – wypalił pewnego razu jakiś zdeterminowany komplemenciarz. Naprawdę, jeszcze nikt tak serdecznie się mną nie opiekował.

– Tak, dziękuję panu – uciął Wielkosz. Po wyjściu z sali tuż za drzwiami złapał historie choroby komplemenciarza i długo je wertował.

– Szukam cholesterolu, aha, jest dwieście dwadzieścia… muszę powiedzieć, że kliniczne objawy miażdżycy są o wiele bardziej nasilone. Właściwie to jest rozsiana miażdżyca, taak rozsiana miażdżyca naczyń mózgowych. Proszę wpisać do historii choroby notatkę z mojego obchodu, rozpoznaję: Atherosclerosis diffusa gradus majoris.

Po wizycie ordynatora należało odnotować ten fakt w historiach chorób. Gdy ordynator poprzestawał na bolesnym ugniataniu powłok brzusznych pacjentów w poszukiwaniu powiększonej wątroby i przejrzał nieprzytomnym wzrokiem badania wklejone do historii choroby, obowiązywało wpisanie sloganu: Pan Ordynator zaakceptował przedstawione rozpoznanie oraz prowadzone leczenie. Gdy zaś Dablju & Dablju wymienił długą listę schorzeń, jak mu akurat przyszła na myśl, obowiązywał inny, bardziej rozbudowany slogan. W takich razach pisano: Dolegliwości bólowe w obrębie klatki piersiowej zgłaszane przez pacjenta należy różnicować z zaostrzeniem choroby wieńcowej, ostrą niewydolnością wieńcową, nerwobólem międzyżebrowym, zapaleniem opłucnej, zapaleniem płuc, a także nie można wykluczyć, że dolegliwości bólowe powodowane są przez schorzenie zlokalizowane w obrębie jamy brzusznej.

Życia nie da się jednak zamknąć w dwóch czy trzech sloganowych formułkach. Podobno ktoś kiedyś umieścił w historii choroby wstrząsające wyznanie. Starsi asystenci opowiadali o tym zdarzeniu zaufanym młodszym doktorom na dyżurach, nad ranem, gdy nadchodziła chwila na zwierzenia niekontrolowane. Te straszne słowa brzmiały ni mniej, ni więcej tak:  

Obchód Pana Ordynatora nie wniósł nic istotnego.

– Kto to napisał ? – męczyła Matylda kolejnego rozmówcę.

– Tego powiedzieć nie mogę – starsi koledzy z tajemniczych powodów odmawiali podania nazwiska.

– Nie bądź taki, powiedz… – mimo próśb i nalegań autorstwo tajemniczego wpisu ciągle pozostawało nieustalone.

Po paru latach, gdy zdawało się, że ustalenie nazwiska autora obrazoburczego doniesienia jest absolutnie niemożliwe, Matylda niespodziewanie wpadła na trop. Gdy przeglądała stare historie chorób do opracowania statystycznego o wynikach leczenia zawału, całkiem nagle i niespodziewanie przed jej oczami ukazała się słynna kwestia:

Obchód Pana Ordynatora nie wniósł nic istotnego – o czym donosiła swym pięknym kaligraficznym pismem Ola Budkiewicz.

Nie można było przecież takiej niewdzięcznicy nagradzać szybkim dopuszczeniem do habilitacji! Tego Wielkosz był pewien. Z drugiej strony miał świadomość, że jego zastępca powinien mieć odpowiednią rangę. Świadom jednak zasady, że jeżeli może zrobić coś dobrego w sprawie rozwoju swoich współpracowników dziś, będzie mógł to zrobić również jutro, a nawet pojutrze. Zdecydował się kariery Oli bez potrzeby nie przyspieszać. W końcu nie było powodu, aby ktoś w jego najbliższym otoczeniu wyróżniał się większymi niż bezpieczna i przeciętna dawka sukcesu. A już w żadnym wypadku tego sukcesu nie można było oferować przedwcześnie czarnej niewdzięcznicy, która śmiała informować urbi et orbi, że obchód ordynatora nie wniósł nic istotnego.

Skoro obchody nie wnosiły nic istotnego, to równie dobrze mogły się nie odbywać. Nie wiadomo czy Wielkosz dowiedział się tego z notatki poczynionej przez Olę, czy też sam doszedł do tego wniosku i zaczął aktywnie wcielać go w życie. Zdarzało się to, gdy Wielkosza pochłaniały obowiązki konsultowania partyjnych VIP-ów. Asystenci oczekujący w pokoju lekarskim na nadejście szefa każdą taką wiadomość witali wybuchami niekontrolowanej radości i zaparzeniem nowej porcji kawy.

Gdy los im nie sprzyjał, od około dziewiątej do jedenastej odbywał się przegląd wątrób, płuc, serc i innych części ciała poszczególnych pacjentów dokonywany przez ordynatora. Niezmiennym ich elementem były orzeczenia o innej niż dotychczas wielkości narządów, które nieomal puchły w oczach na widok ordynatorskich dłoni, a serca przyspieszały rytm po przyłożeniu stetoskopu. Ucisk na piszczel pacjenta w wykonaniu ordynatora był tak silny, że w każdym przypadku stwierdzano ślad obrzęku i rozpoznanie przeoczonej niewydolności krążenia było gotowe. Niektóre przewrażliwione pacjentki jęczały przy uciskaniu tych i owych części ciała, a ordynator żarliwie zapewniał, że wszystkie energiczne ugniatania są wyłącznie dla ich dobra.

Regułę dobro chorego prawem najwyższym ordynator głosił ze wszystkich sił, dlaczego więc miałby tych sił żałować dla uciśnięcia wątroby czy piszczeli?

Drugą głoszoną przez Dablju & Dablju była reguła spokoju zewnętrznego przy niepokoju wewnętrznym. Szpitalni niewdzięcznicy obserwując nadaktywność i nieskoordynowanie ruchowe Wielkosza lubili tę regułę przekręcać, sugerując iż ordynator propaguje spokój wewnętrzny przy niepokoju zewnętrznym. Jak by nie definiować lokalizacji poszczególnych stanów, żywiołem Dablju & Dablju był niepokój.