Archiwum kategorii: Gdy wena przychodzi do doktora

Maść tygrysia 3.0 – odcinek piąty

Rozdział 5: Diagnozy i badania dodatkowe

Wielkosz do partii formalnie nie należał, co nie oznaczało, iż nie miał świadomości, że bliski kontakt z kierowniczą siłą narodu może korzystnie karierę przyspieszyć. Drobne możliwości, jakie miał w swym zasięgu sekretarz oddziałowy nie interesowały go, do szczęścia potrzebne mu było większe turbodoładowanie i na poziomie o wiele

Z pomocą, jak to często w życiu bywa, przyszedł przypadek. Odbywało się właśnie uroczyste posiedzenie egzekutywy. Jeden z partyjnych VIP-ów po nazbyt obfitym spożyciu sałatki jarzynowej dostał niedyspozycji jelitowej. Bezczelne kiszki drwiły sobie z majestatu ich posiadacza i sprawowanej przezeń funkcji, burcząc i buntując się przeciwko zawartości obfitej dawki majonezu zmieszanego z warzywami. Szybkie naprawienie durnych jelit grubych, cienkich i najcieńszych, a przez to najgłupszych stało się sprawą wręcz polityczną.

– Towarzyszko – rzucił w przerwie do sekretarki – znajdźcie mi tu jakiegoś dobrego doktora, bo mi sałatka jarzynowa w brzuchu burczy i burczy. Nie wypada za stołem prezydialnym… no wiecie, co mam na myśli..

– Tak jest, towarzyszu sekretarzu – wyrecytowała sekretarka stałą mantrę.

Gdzie ja mu znajdę specjalistę od burczenia w brzuchu? Gdzie się obrócić? – nerwowo zastanawiała się sekretarka. – Jezu Nazareński i Matko Najświętsza, przyjdź mi z pomocą w potrzebie, oświeć mnie, gdzie pomocy szukać? – jako absolwentka Liceum Nazaretanek wiedziała, że bez pomocy boskiej nic dobrze nie pójdzie. – Jezu! Mam! Mam! Przecież mąż Ali Bohatkiewiczówny został ordynatorem! Nada się jak nic! Ordynator i podobno gdzieś za granicą się szkolił… Szybko ustaliła namiary na Alę i już po półgodzinie ordynator Wielkosz kurował brzuch sekretarza Wielkiego Miasta.

– Co panu… hm… towarzyszowi dolega? – zapytał z dobrze wystudiowaną troską w głosie.

– Z towarzyszem mi tu nie wyjeżdżajcie, dobra ordynatorze? Pacjent jestem, w brzuchu mi burczy gdy siedzę za prezydium. Zróbcie coś z tym do cholery, bo nie wysiedzę, jak nic nie wysiedzę za tym stołem prezydialnym i ozdobię jeszcze zielone sukno jakimś haftem. He, He, He? – sekretarz na wesoło relacjonował swoje dolegliwości. – Albo zepsuję… atmosferę obrad w inny sposób. He, He, He… – zarechotał posiadacz burczącego brzucha.

Wielkosz z namaszczeniem obmacał partyjne powłoki brzuszne, przystawił słuchawkę tu i ówdzie, popukał palcem w palec nad płucami, a nawet obejrzał gardło. Oględziny były skończone i nadeszła pora wydania błyskotliwej diagnozy i skutecznej ordynacji. Za świętą i nienaruszalną w medycynie uważał wyznawaną przez wszystkich lekarzy zasadę Primum non nocere, odwieczną i nienaruszalną. Jak by tu nie zaszkodzić? Jak, do licha? – przerzucał w myślach wszystkie możliwości zastosowania terapii zarazem łagodnej i skutecznej. – Mam! Węgiel, tak, węgiel z pewnością mu nie zaszkodzi!

– Panie sekretarzu, zapiszę panu carbo medicinalis…

– A co to takiego, te medicinalis? Dobrze się nazywa, tak fachowo, po łacinie – rzucił sekretarz zaciekawiony propozycją ordynatora.

– Bardzo skuteczne, naturalne lekarstwo, będzie w sam raz dla pana, zapewniam.

Albo cud jakiś się zdarzył wymodlony przez bądź co bądź absolwentkę Liceum Nazaretanek, albo tak miało być – ordynacja Wielkosza pomogła sekretarzowi partii prawie od ręki. Dzięki temu zdarzeniu sława umiejętności leczniczych Dablju & Dablju szybko rozniosła się po Wielkim Mieście i nieomal z automatu zaczęto wołać Wielkosza do naprawiania partyjnych jelit, żołądków i woreczków żółciowych. A gdy do tego wszystkiego skutecznie zwalczył obstrukcję u samego pierwszego sekretarza po świątecznej wyżerce, gruchnęła wieść po komitetach partyjnych wszystkich szczebli, że ordynator Wielkosz to wszystko potrafi – i zastopować głupio nadczynne jelita, i pogonić rozleniwione.

I tak za sprawą wyrafinowanej ordynacji carbo medicinalis oraz tabletek przeczyszczających został cenionym przez partyjne i bezpartyjne sfery specjalistą od jelit elit, kładąc niejako medyczny kamień węgielny pod swą dalszą karierę medyczną.

Trudy reorganizacji oddziału nie poszły na marne. Pojawiły się pierwsze trafne rozpoznania, podsumowania i udane prezentacje na konferencjach naukowych. Znowu trzeba było w języku angielskim stawiać czoło światu. Nie tak jak na stażu, gdzie wystarczyło się czasem odezwać do szefa laboratorium i paru współpracowników, no i porozumieć ze sprzedawczynią w pobliskim sklepie czy kiosku. Do takiego plakatu prezentowanego podczas sesji posterowej mógł przecież podejść każdy i zadać pytanie praktycznie na dowolny temat. Wielkosz jadąc ze swym pierwszym plakatem zafundował sobie ostrą powtórkę z angielskiego pod kierunkiem starej lektorki, przez ręce której przeszły najcięższe przypadki językowych antytalentów. Mimo jej usilnych starań akcent Dablju & Dablju pozostawał skrajnie sarmalandzki. Z opanowaniem finezji gramatyki i składni angielskiej też nie było dobrze. W ten sposób pisanie wszelkich tekstów wystąpień, treści plakatów i artykułów wysyłanych od czasu do czasu do czasopism zagranicznych nieustannie spadało na barki Oli Budkiewicz. Miała więc co robić i w domu, i w folwarcznej zagrodzie Wielkosza. Gdy przynosiła kolejne tłumaczenie, ordynator co jakiś czas na pociechę wyciągał marchewkę, którą od paru lat był tekst zgoła klasyczny i niezmienny:

– Olu, musimy pomyśleć o twojej habilitacji – nadawał komunikat marchewkę.

Myślenie o karierze swoich najbliższych współpracowników widać było przez Wielkosza czynnością nie nazbyt często uprawianą, bo lata mijały, a Ola ciągle pozostawała zwykłym doktorem nauk medycznych.

Z biegiem lat pozycja Oli nieco zmalała, pojawiło się bowiem na oddziale więcej osób z doktoratami. Ordynator musiał sobie zagadnienie promowania asystentów na doktorów medycyny głębiej przemyśleć albo dowiedzieć się czegoś, co miało nastąpić w nieodległej przyszłości, ponieważ nieoczekiwanie dla całego zespołu zaczął zachęcać asystentów do robienia doktoratów. Na Wielkie Przyspieszenie Kariery załapała się również Matylda razem z trójką innych lekarzy, którzy pomyślnie przebrnęli przez egzamin specjalizacyjny pierwszego stopnia.

Gdy już kandydat wyraził zgodę, a temat został ustalony, rozpoczynał się okres szalonego pędu do zgromadzenia wyników i zakończenia pracy. Aby wszystko było pod kontrolą, Wielkosz założył specjalny zeszyt i wzywał asystentów wczesnym rankiem na dywanik w celu wyspowiadania ich z postępów w robieniu doktoratu.

– Koleżanko – zagadywał Matyldę słodziutkim, jak herbata po wsypaniu trzech łyżeczek cukru, tonem – w ubiegłym tygodniu miała pani siedmiu chorych do doktoratu, ale ile ma pani dziś?

– Eee… tego… no, panie ordynatorze… przez ten tydzień nie przybył nikt nowy, kto pasowałby do moich badań – odpowiadała Matylda, mocno zdziwiona zatroskaniem ordynatora o tempo przebiegu prac nad doktoratem.

– Cóż za opieszałość, cóż za opieszałość – syczał Wielkosz. – Nie spodziewałem się, że będzie tyle kłopotów z pani doktoratem. Gdybym wiedział, dałbym temat komuś bardziej zainteresowanemu jego szybkim zakończeniem. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak opieszale pracuje pani nad doktoratem!

– Ja naprawdę staram się, panie ordynatorze – zapewniała Matylda.

– Staram się, staram… tu trzeba pracować naukowo! Starający się to jest ten, co do panienki wieczorami chodzi i o jej rękę zamierza rodziców poprosić! – wrzasnął Dablju & Dablju i wytrzeszczył oczy niczym złowieszczy gad. Gdyby miał ogon, z pewnością zacząłby nim tłuc o podłogę. Matylda zgodziłaby się na zakład o całkiem spore pieniądze, że słychać było w gabinecie ordynatora groźne odgłosy – pac! pac! pac! – Spotkamy się za tydzień, a teraz proszę zawołać następną osobę – zakończył przesłuchanie.

Następny delikwent też był leniwy, bo zdobył tylko jednego chorego. Nie lepiej został oceniony trzeci doktorant. Zanim zbliżyła się pora odprawy, wszyscy póki co niedoszli kandydaci na naukowców zostali sprowadzeni do zera, a w najlepszym wypadku zakwalifikowani do leniwych kreatur, które co gorsza nie były w stanie docenić szczęścia, jakie spotkało ich na ordynatorskim folwarku.