Maść tygrysia 3.0 – odcinek trzeci

Poprzedni odcinek

Rozdział 3: Włości ordynatora Wielkosza

Włości ordynatora Władysława Wielkosza w Wielkim Mieście  rozciągały się na szerokość dwóch oddziałów chorób: realnych i urojonych, rozpoznanych i przeoczonych, a z tego powodu potwierdzanych niekiedy metodą autopsji, pospolitych i rzadkich – jednym słowem wszelakich.

Zarówno włości ordynatorskie, jak i ich właściciel stanowili  nierozerwalną i porywająco piękną całość, budzącą podziw nieomal wszystkich zewnętrznych obserwatorów nie tylko z Wielkiego Miasta, ale i wszystkich ościennych Pomniejszych Miast i Miasteczek. Było na co popatrzeć, podziwiać, zachwycać się – każdy musiał to przyznać od pierwszej chwili zetknięcia się z czymś, co w sposób lapidarny Matylda zdiagnozowała po latach rozmyślań i przymiarek diagnostycznych jako Gustowny Folwark Medyczny.

Nad całością czuwał ordynator Władysław Wielkosz, mężczyzna o zwracającym uwagę sposobie bycia i ujmującym uśmiechu, chętnie prezentowanym w starannie przemyślanych okolicznościach.
Oczywiście nie od zawsze, nie od początku świata był szeroko znanym i na zagraniczną modę szczerzącym zęby elegantem oraz obiektem westchnień pacjentów i lekarzy. W początkach swej kariery medycznej nosił się zwyczajnie, tak jak wszyscy w jego otoczeniu w owych siermiężnych latach siedemdziesiątych, z ich wszystkimi bezsensownymi ograniczeniami w dostępie do dóbr doczesnych. Koszula non-iron, pożółkła od częstego prania w proszku Ixi, krawat na gumkę i szarobura marynarka z centralnego domu towarowego stanowiły codzienny i odświętny zestaw ubraniowy przyszłego arbitra elegantiarum.
Znacząca zmiana jakościowa wizerunku ubraniowego ordynatora dokonała się zdecydowanie później gdy wpadł on w czułe objęcia Big Parmy, którą obdarzył miłością gorącą i dozgonną.
Dzięki uczuciu odwzajemnionemu przez biznes farmaceutyczny ordynator Władysław Wielkosz, przeistoczył się w prawdziwego światowca. Spora kolekcja garniturów szytych na miarę przez najlepszych krawców którzy byli dostępni w Wielkim Mieście, liczne jaskrawe krawaty w ukośne paski, geometryczne wzory, esy – floresy, markowe wody kwiatowe  i niezmiennie promienny uśmiech stworzyły nowy wizerunek ordynatora.Wizerunek nieskazitelny i doskonały, wizerunek do kochania, zachwycania się, podziwiania, wielbienia.
Każdemu człowiekowi jest do twarzy z sukcesem, toteż nic dziwnego, że twarz ordynatora nabrała nie notowanych wcześniej kolorów i oznak promienistości, jaśniejących zwłaszcza podczas spotkania z osobami, które mogły unieść ordynatora choć o jeden szczebel wyżej na długiej drabinie kariery.
Z osobami takimi zawsze witał się wylewnie, serdecznie, wyrażając niedającą się opisać radość ze spotkania, poklepywał po plecach, promieniał, rączki całował i niezmiennie pytał o zdrowie – a to rodziny, a to współmałżonka, śląc przy tym pozdrowienia dla wszystkich domowników, nie wykluczając psów, kotów ani nawet rybek welonek pluskających się w domowych akwariach miejscowego establishmentu.
Nie łatwo było nie rozczulić się na widok tak dobrego i miłego człowieka. Miał tyle spraw na głowie, tyle ludzkiego cierpienia, schorzeń, leków, narad, wykładów, leniwych i nieroztropnych asystentów, wyjazdów krajowych i zagranicznych i Bóg jeden wie tylko czego jeszcze, a pamiętał o pozdrowieniach dla domowników i domowej menażerii! To był naprawdę ktoś, z kim warto było zadać się, powygrzewać w blasku jego sławy, czy uświadomić sobie, gdzie człowiek może dojść drepcząc u jego boku.
Schronienie we włościach ordynatora Wielkosza mogło znaleźć nawet do osiemdziesięciu dusz, których cielesne powłoki doznały nieoczekiwanego uszczerbku.
Zdrowie dusze też miały szansę na dostanie się pod opiekę ordynatora jeżeli posiadały dyplom lekarski i odpowiednio młody wiek. Preferowana, hołubiona i adorowana przez ordynatora była płeć męska, choć posiadanie płci przeciwnej nie było tożsame z wykluczeniem już na stracie  Wielkiego Biegu do Kariery. Żadnego prześladowania lub wykluczenia z powodu płci od męskiej odmiennej nikt nie doznawał, broń panie Boże!
Biedaczki startujące w biegu do prawdziwej kariery nie miały jednak najmniejszego pojęcia, gdzie jest ustawiony napis META i większość z nich odpadała na dystansach krótkich i średnich. Zawodniczki wytrwałe i przygotowane do pokonywania długich dystansów i maratonów cięższych niż wszystkie biegi narciarskie o kryształowe kule, w których można zobaczyć przyszłość ( ach! gdyby Dablju & Dablju miał taką kulę!), odporne na urazy fizyczne i  psychiczne, kontuzje, stresy, gdzieś po dwudziestu latach uczestnictwa w biegu do kariery z wyższej półki zaczynały się orientować, że ten napis był po prostu ustawiony w domu ordynatorostwa. Trasy zmieniać nie wypadało, zawracać było za późno. Zawodniczki dreptały więc ogłupiałe, zdezorientowane, nie wiedząc kiedy wypada wycofać się z tego biegu. Co poniektóre nawet nie były świadome, że taka zuchwała decyzja jest dozwolona.
-Jak się na pierwszy dzień pracy? – zastanawiała się Matylda. Uznała, że szaroniebieski kostiumik z białą bluzką, jej oficjalny strój egzaminacyjny, będzie odpowiedni na tę okazję. Kostiumik był szyty na miarę. W owych czasach nie było jeszcze poradników dla młodych profesjonalistek i były one zdane na siebie oraz swoją intuicję.
Elegancjafrancja, elegancjafrancja, elegancjafrancja – pomyślała przeglądając się w lustrze przed wyjściem.
Całą drogę do przyszłego miejsca pracy przeszła na piechotę, nie mogła sobie pozwolić na ugrzęźnięcie w windzie czy spóźniony autobus. Do przyszłej pracy miała niezbyt daleko i po dwudziestu minutach stanęła przed wejściem na oddział chorób wszelakich.        Gdy inni wciągali w swe drogi oddechowe zapachy majowych kwiatów Matylda wzięła potężny haust szpitalnego powietrza i kilka minut przed ósmą zgłosiła się do sekretariatu ze skierowaniem na odbycie stażu podyplomowego. Sekretarka, po odebraniu skierowania na staż podyplomowy, wpisała ja na listę pracowników oddziału oznajmiając:
– Będzie się pani podpisywała codziennie, lista obecności leży na parapecie, po lewej przy wejściu do oddziału. Teraz proszę iść na oddział męski do pani Stasi, naszej siostry gospodarczej, wyda pani fartuch i proszę poczekać na panią wiceordynator, będzie pani pracowała w jej zespole. To wszystko na dziś.
-A pan ordynator? – nieśmiało zapytała Matylda.
-Zajęty – krótko ucięła sekretarka.
Matylda była trochę zaskoczona, że stanęła przed ordynatorskim obliczem ani nie dostąpiła zaszczytu odściśnięcia jego kończyny górnej w pierwszym dniu pracy.
Ordynator jednak miał ważniejsze, a nawet  Bardzo Ważne Sprawy,  a przybycie do pracy nowej stażystki było wydarzeniem bezkalibrowym.
– Ściskałam się niedawno z dziekanem, wystarczy! – powiedziała sobie na pocieszenie wychodząc z sekretariatu. Zeszła na parter, substytucyjnie zamiast ordynatorskiej prawicy ściskając pod pachą torebkę.
Oddział męski chorób wszelakich był na lewo ze schodów prowadzących do ordynatorskich apartamentów.  Na końcu oddziału był  magazynek gospodarczy, w którym pani Stasia wydawała asystentom czyste fartuchy w każdy poniedziałek .
-Dzień doby ja do pracy – nieśmiało zagaiła Matylda.
-Chudzina z pani – zauważyła gospodarcza, – ale coś dobierzemy. Przerzuciła stertę wypranych fartuchów i z samego dna wyciągnęła rozmiar XS.
– Będzie dobry, pani mierzy – poleciła .
Fartuch był dobry, prawie jak szyty na miarę. Matylda powoli zapinała guziki obleczone białym materiałem, niektóre z nich miały naderwane powleczenie, spod którego wyglądał metalowy korpus.
-Pani idzie do lekarskiego i tam czeka na swoją szefową. Pewnie u ordynatora jeszcze siedzi na odprawie.
-A skąd pani wie? – zapytała Matylda.
– Oni tak zawsze siedzą z pól godziny jak dyżurni zdadzą raport. Ciekawe o czym  gadają, pewnie plotkują – mruknęła pod nosem gospodarcza.
– A może mi pani powiedzieć, gdzie mogę schować torebkę? Mam w niej portfel z dokumentami, klucze do domu,  płaszcz zostawiłam w szatni, ale z torebką to się boję – wyznała Matylda.
– Pani położy sobie torebkę w szafie, w lekarskim – poradziła siostra gospodarcza.
– A jak mi ktoś ją ukradnie? – zaniepokoiła się Matylda.
– To nie będzie miała pani kluczy do domu i forsy. Wtedy pod most, jak nic – zauważyła pani Stasia.  Majątku tu się pani nie dorobi, można potrenować zawczasu zakwaterowanie dla ubogich.
– Ale ja bym się chciała tu nauczyć medycyny – wyznała Matylda.
– A,  to się może zdarzyć – oznajmiła nieoczekiwanie siostra gospodarcza.
– Dziękuję pani, dziękuję za fartuch i wszystkie informacje.
Matylda przeszła do połowy korytarz i stanęła przed drzwiami z napisem pokój lekarski. Stała oto u wrót wiedzy lekarskiej, którą dzielono się z innymi na słynnym oddziale chorób wszelakich, nie mniej słynnego ordynatora Władysława Wielkosza.
– Kurcze, ale co ja zrobię z tą torebką? – myślała nerwowo. Przed wejściem do pokoju lekarskiego przepakowała klucze i portfel do kieszeni  fartucha, po czym drugi raz tego dnia wzięła głębszy haust szpitalnego powietrza i nacisnęła klamkę drzwi prowadzących do sanktuarium wiedzy lekarskiej
– Dzień doby ja na staż, nazywam się Matylda Przekora – przedstawiła się kilkorgu zebranym. Do zespołu pani wice – ordynator.
– Siadaj i siedź, póki możesz i nic nie musisz robić – oznajmił pucołowaty kolega, z krótko przystrzyżonymi włosami. Zbyszek jestem – dodał.
– Miło mi, Matylda. Czy mogę w tej szafie schować torebkę? – zapytała.
– Rzuć sobie pod rentgeny, to nikt nie znajdzie – poradził Zbyszek.
– Nie rozumiem – odpowiedziała Matylda.
– A co tu jest do rozumienia? Po lewej masz teczkę z historiami chorób, po prawej klisze rentgenowskie naszych pacjentów.
Matylda zgodnie z radą Zbyszka zdeponowała swoją nieszczęsną torebkę w szafie. Kilka minut po dziewiątej nadeszła pani wice – ordynator Jolanta Budkiewicz.
– Pani zdaje się czeka na mnie? – rzuciła w stronę nowej stażystki.
-Tak pani ordynator – odpowiedziała Matylda.
– No to idziemy na obchód, będzie pani notowała moje zlecenia – zawiadomiła dr Jolanta. Tu jest teczka z kartami zleceń naszych pacjentów. Idziemy. 
 
W pierwszej sali leżało czterech pacjentów, których  Jolanta po kolei pytała o samopoczucie, po czym w zależności od tego co usłyszała badała i wydawała Matyldzie polecenia.
– Proszę zapisać z dzisiejszą datą: odstawić digoxin – poleciła. Robimy to ponieważ pacjent ma wolną czynność serca – dodała objaśniającym tonem.
Po trzech kwadransach wszyscy chorzy będący pod opieką zespołu wice ordynator byli zbadani, a zlecenia zaktualizowane.
– Proszę oddać zlecenia do siostry apteczkowej, pani Izy. Ja idę teraz na śniadanie, pani też może iść coś przekąsić. Stażyści piją herbatę w pokoju stołówkowym u pani Maryni, przy schodach.
– A co mam robić potem? – zapytała Matylda.
– Po śniadaniu, powiedzmy za pól godziny, spotkamy się w pokoju asystentów i napiszemy obserwacje z dzisiejszego obchodu.
– Co napiszemy???? -pomyślała spanikowana Matylda.Nie pamiętała kompletnie nic. Ani jak nazywali się pacjenci, ani na których łóżkach leżeli, nie wspominając już o takich wyrafinowanych szczegółach jak to któremu z nich skoczyło ciśnienia, a któremu podniosło się tętno.
-I to miała być prawdziwa medycyna?
Matylda miał ochotę uciec na kraj świat, rzucić te całą medycynę.
– Matyldo, na wszystko przyjdzie pora, na rzucanie medycyny też – była pewna, że jakiś głos cichutko szepnął jej do ucha te właśnie słowa. Zdecydowała się więc zostać. Jakoś przetrwała pierwszy dzień. Nadeszła godzina czternasta i wszyscy udali się do domów, a niektórzy pracownicy oddziału chorób wszelakich do rezydencji zgodnie z rangą należną ich pozycji i stanowisku.

Rezydencja ordynatora Władysława Wielkosza zamieszkana była przez jaśnie państwa, dwóch dorodnych paniczów Tadeusza i Mateusza, starszawą służącą oraz psa rasy jamnik, wabiącego się Ogórek. Poza najbliższą rodziną w domu ordynatora od jakiegoś czasu zamieszkała pani Kariera, najbliższa i osobista przyjaciółka początkowo seniora rodu, a z czasem także paniczy Wielkoszów, jeśli zważymy na fakt, iż w środowisku medycznym kariera od dziesięcioleci była uznawana za przypadłość uwarunkowaną genetycznie.

Gdy spojrzeć na status pani Kariery w domu ordynatorostwa z dłuższej perspektywy czasowej, to nie sposób było nie zauważyć, że pomieszkiwała ona w zasadzie nielegalnie. W każdym razie, jak okazało się z czasem, nie była zameldowana na stałe! No, ale w latach siedemdziesiątych minionego wieku tego nikt, ale to absolutnie nikt nie wiedział i nawet nie był w stanie przewidzieć.
Nie uprzedzajmy jednak faktów,  trafi się jeszcze niejedna okazja do przyjrzenia się tej tajemniczej i kapryśnej damie.
Jako byt chimeryczny i nie do końca określony jednoznacznymi kryteriami, pani Kariera miała niejednakową miarę wobec różnych osobników i ludzkich losów. Wyjaśnić tu wypada, że w środowisku, w którym obracał się ordynator, pani Kariera zaczynała się z chwilą nabycia słodkich i dożywotnio niezbywalnych praw do posługiwania się tytułem samodzielny pracownik naukowy. Pracownik ów bywał staromodnie zwany też w ministerialnych instytutach docentem, albo według nie wiedzieć czemu zmienionej od jakiegoś czasu terminologii – doktorem habilitowanym. W języku starożytnych Rzymian  habilis to był ktoś zdatny i zręczny.
W końcu wiadomo, że nie każdy doktor nauk medycznych jest od razu i zręczny i zdatny, niczym słynny swego czasu szampon, skomponowany według formuły dwa w jednym. Kandydat do habilitacji musiał udowodnić przed współbraćmi od kariery w odrębnym postępowaniu, że jest przede wszystkim zdatny do zręcznego kicania wokół wszystkich kółek towarzyskich decydujących o przydziałach zakresów kariery naukowej.
Z kolei kandydaci do pracy we włościach ordynatora jako warunek przewodni, ba! wręcz niezbędny, musieli posiadać odpowiednią dawkę naiwności. Jak dużą? Najlepiej żeby była to dawka nigdy niewyczerpująca się, coś w rodzaju perpetuum mobile, maszyny niepobierającej energii, a będącej w ruchu. 
Każdy kto znalazł się pod opieką lub w zasięgu jego uśmiechów, obietnic, ukłonów, krótko mówiąc – całej aury emocjonalnej i ruchowej, wytwarzanej non stop przez ordynatora, już od pierwszego zetknięcia z nim czuł się lepiej. Z tej prostej przyczyny, że ordynator naprawdę potrafił z ludźmi rozmawiać jak rzadko kto w Wielkim Mieście. Doktor habilitowany nauk medycznych Władysław Wielkosz, czyli jak wyżej wspomniano człowiek zręczny i zdatny, chorym obiecywał zdrowie, a młodym karierę, inaczej mówiąc obiecywał każdemu to, o czym dany delikwent  marzył.
Może określenie, że ordynator Wielkosz potrafił rozmawiać nie jest dostatecznie precyzyjne, było to raczej nadawanie wprawdzie krótkich, ale bardzo oczekiwanych, a niekiedy wręcz wytęsknionych przez rozmówców, komunikatów słownych. Przelotnie rzucane zdania były tak dobrze dobrane, że Wielkosz nie miał sobie równych w konkurencji zdefiniowanej po latach przez doktor Matyldę Przekorę w diagnozie szczegółowej jako cyniczne składanie obietnic bez zamiaru dotrzymania ich kiedykolwiek. Definicja ta była odkryciem poczynionym przez Matyldę po długim okresie studiów i analiz dopiero w późnych latach dziewięćdziesiątych.
Na progu jej lekarskiej kariery nie była Matylda taka wprawiona w stawianiu diagnoz z wykorzystaniem medycyny praktycznej, jak i psychologii stosowanej, której zaprzęgnięcie było niezbędne do zdiagnozowania osobowości ordynatora i określenia, co nim tak naprawdę w życiu kierowało. Minęły prawie dwa dziesięciolecia zanim Matylda odkryła, co kryło się pod promiennymi uśmiechami ordynatora i trzeba tu od razu wyjawić, że była to jedna z trudniejszych diagnoz, jakie w swym życiu lekarskim przyszło jej postawić.
Tymczasem panicze Tadeusz i Mateusz rośli jak na drożdżach, a właściwie bułeczkach drożdżowych, wypiekanych przez panią ordynatorowi sposobem domowem, szynkach wędzonych dymem jałowcowem i innych wschodnich smakołykach, starannie przygotowywanych według receptur rodem prosto z ksiąg Pana Tadeusza. Pani ordynatorowa prowadziła kuchnię domową oraz smaczną i żadne fast-foody nie zamulały żołądków pana domu ani paniczy.
Ordynatorostwo ani się spostrzegli jak starszy z paniczy, Tadeusz, znalazł się w klasie maturalnej. Gdy nadeszła pora składania dokumentów na wyższą uczelnię, pierworodny zapytał ojca, czy będzie mógł pójść na medycynę. Ordynatora Władysława pytanie ucieszyło, zamysł syna zaaprobował i po ojcowsku pobłogosławił.
Gdy radość z wybory dokonanego przez syna opadła, nagle uświadomił sobie ogrom zadań, jakie przed nim jako ojcem z tą chwila stanęły. Za sześć lat trzeba będzie przecież zapewnić Tadeuszowi dobre miejsce pracy, a potem czuwać nad przebiegiem jego lekarskiej kariery!
Podczas przygotowań Tadeusza do egzaminu wstępnego tak dużo się o medycynie w domu ordynatorostwa mówiło, że nikt nie zdziwił się, gdy Mateusz po miesięcznym przysłuchiwaniu się rozmowom prowadzonym przez ojca i starszego brata oznajmił przy deserze niedzielnego obiadu:
– Też chcę zostać lekarzem, tak samo jak tata i Tadeusz.
To był najsłodszy deser, jaki kiedykolwiek ordynatorostwo spożywali w swym małżeńskim życiu. Pani ordynatorowa, kobieta praktyczna i zapobiegliwa, gdy chłopcy poszli do swoich pokoi, rzuciła do męża przy kawie:
– Trzeba ich będzie mieć przy sobie…
– Jak to przy sobie? Przecież kiedyś się ożenią i wyjdą z domu, to chyba normalna kolej rzeczy u mężczyzny – odpowiedział ordynator.
– Nie o tym mówię, nie o tym mój drogi. Mam na myśli miejsce pracy. Trzeba postarać się aby w przyszłości wybrali specjalizację z chorób wszelakich i pracowali ciebie na oddziale. Tadeusz za sześć lat skończy medycynę i co? Gdzie pójdzie do pracy? Mateusz jest sześć lat młodszy od Tadeusza i za następne sześć lat problem się powtórzy.
– Tak myślisz, Alu? – zapytał ordynator mile brzmiącą koncepcją zaplanowania przyszłości. – Ale czy to będzie w porządku, że obaj zostaną u mnie? – zastanowił się.
– Nie masz większych zamartwień? A cóż to za pytanie – czy będzie w porządku? Trzeba nad karierą dzieci czuwać i już! Te wszystkie opowieści, że to niby… jak oni na to mówią? – ordynatorowi przeszukiwała pamięć – czekaj… mam! Nepotyzm czy jakoś tak. Nie po ty zostałeś ordynatorem w Wielkim Mieście, że by się dzieci poniewierały nie wiadomo gdzie i nie wiadomo u kogo  uczyły się medycyny! A jak wybiorą specjalizację z chorób nijakich i będą teczki z historiami chorób na obchodzie za ordynatorem nosić przez całe lata ?!! Albo nie daj Boże trafią do rejonu i będą wypisywać recepty na po poprawienie pamięci dementywnym staruszkom? Albo weźmy chirurgię – wiszenie na hakach przez pół życia, a druga połowa to ostre dyżury. I po karierze mój drogi!
– Masz rację, Alu, masz rację… potrafisz dalekosiężnie spoglądać na życie – wyznał ordynator.
Uświadomił sobie w tej chwili,  ze zapewnienie sukcesji na oddziale chorób wszelakich będzie jego zadaniem numer jeden. Ojcem był dobrym i czułym. Nie mógł przecież skazać swoich synów na poniewierkę w rejonie czy niedolę pod szpitalną tyranią konkurencyjnych ordynatorów. Trzeba więc było zadbać  o spokojny przebieg studium medycznych Tadeusza i elegancki ich finał w postaci odpowiedniej posady.
W spokojne niedzielne popołudnie w rezydencji ordynatorostwa  powstał Sześcioletni wielki Plan obmyślany dla Tadeusza oraz Sześcioletni Wielki Plan Bis dla Mateusza.