Lekarz Przyszłości – rozdział 33. Loteria życia

Poprzedni rozdział

CZĘŚĆ 4. DIAGNOZA: GORĄCZKA ZŁOTA

Rozdział 33. Loteria życia

Letnie dni mijały jeden za drugim. Managing Editor wysłał wszystkich współpracowników miesięcznika „Modne Diagnozy” na urlopy. Niektórzy redaktorzy pognali do odległej Panestralii, aby tam obściskiwać się z pingwinami i innymi egzotycznymi stworzeniami albo co gorsza robić misia z koalą, w dodatku będącym w stanie wskazującym. Inni wybrali się na bezkresne stepy Azestrii.

Potem szukaj takiego w polu, pardon, właściwie to w stepie! – pomyślała Matylda Przekora, obrzucając okiem opustoszałe redakcyjne salony. Managing Editor wylegiwał się przed telewizorem, sklejony z nim z siłą butaprenu. Gdy tak trwał ten pozorny bezruch redakcyjny, przed oczy Matyldy wtargnął bezszelestnie kolejny mejl ambarasujący jej uwagę, starganą niedawną konferencją w Ministerstwie Wszystkich Pacjentów.

Ach cóż za licho mię ambarasuje przy poniedziałku, dniu tradycyjnie trudnym metabolicznie w naszym sarmalandzkim narodzie? – pomyślała Matylda i od niechcenia rzuciła okiem na treść kolejnego nijusa. Pobieżna lektura pozwoliła się zorientować, że jest to mejl zapraszający na konferencję naukową zorganizowaną na samych szczytach Nauki Sarmalandzkiej z elementami nauki zagranicznej, importowanej ze Związku Samodzielnych Republik Realandzkich. Służba nie drużba – stwierdziła filozoficznie – trzeba będzie się powlec. Może cosik odkryli i jako pierwsza się dowiem. Zręcznie do Press Agencji Sarmalandii (PAS) takiego nijusa zapodam i sławę oraz pieniądze zdobędę, a może nawet jaki wywiad przeprowadzę z odkrywcą. Wprawę mam! – snuła domysły na temat przebiegu nadchodzącej konferencji.

Przy wejściu na Salony Nauki Sarmalandzkiej z elementami nauki zagranicznej bohaterską pierś Matyldy przyozdobiono identyfikatorem imiennym, aby nikt się nie pomylił i nie wziął jej na ten przykład za zwyczajną wyrobnicę nauki. Nauka sarmalandzka zna przypadki, że taki dziennikarz uczestniczący to za niejednego potrafi się podszyć. Lepiej więc taki niepewny ideologiczne element oznakować, żeby potem nie żałować!

Jako potencjalnego kandydata do rozmowy Matylda umyśliła sobie profesora Antoniego Przecientnego, którego widywała na zagranicznych salonach naukowych podczas swego poprzedniego wcielenia zawodowego pocieszycielki strapionych i uzdrowicieli cierpiących. Światowy człowiek, to z pewnością coś ciekawego powie do sitka – pomyślała.

Wypatrzyła, gdzie siedział na sali obrad kandydat do wywiadu i cichutko podeszła ku niemu z zamiarem zadania podchwytliwego pytania na tematy naukowe. Nieoczekiwanie dla samej siebie odnotowała, że coś się dzieje z głową upatrzonego do wywiadu kandydata i nie chodziło tu o kondycję intelektualną! Siła ziemskiego przyciągania, działająca w końcu na wszystkich ludzi, bezlitośnie atakowała głowę profesora Antoniego, ciągnęła ją ku dołowi z nadzieją na miękkie lądowanie na bohaterskiej klatce piersiowej.

Ten to musi mieć łeb jak sklep! – pomyślała zachwycona Matylda i zaraz uwieczniła to zjawisko przyrodnicze swą szybkostrzelną fotokamerą. Tymczasem głowa Antoniego nieubłaganie, nieustannie i co gorsza nieodwracalnie traciła pion. To było niezwykłe wprost i niespotykane, jak ten człowiek nauki bohatersko walczy z siłą przyciągania ziemskiego! Ale z tą siłą podobno jeszcze nikt nie wygrał…  Niestety!

Matylda zbliżyła się bezszelestnie i badała wzrokiem szczegóły oblicza słynnego eksperta. Utrudzona ciągłym myśleniem głowa miękko legła na klatce piersiowej, a oczy nadal pozostawały dyskretnie przymknięte. Dające się zauważyć pod powiekami ruchy gałek ocznych sugerowały, że ów uczony mąż wcale nie śpi, jak mógłby podejrzewać przypadkowy i niezorientowany w obyczajach wielkich naukowców obserwator. Odnosiło się wrażenie, że ten wielki naukowiec coś sobie w myśli przepowiada. Co może on sobie przepowiadać? – zastanowiła się mocno zaintrygowana Matylda. Po chwili intensywnego intelektualnego skupienia olśnienie ogarnęło jej umysł. Tak, już wiem, to musi być kolejność aminokwasów w białkowym transporterze błonowym systemu GLUT1! Jak Matylda rozwiązała tę zagadkę? To proste! Rozkodowała szyfr ruchu eksperckich gałek ocznych metodą transkrypcji porównawczej.

Dla niezaznajomionych z tą metodą badawczą wyjaśniamy, iż jest ona analogiczna do czytania z ruchu ust podczas mówienia w języku mandaryńskim. Zresztą od pierwszego spojrzenia na sylwetkę zapracowanego eksperta Matylda czuła, że uczony ów intensywnie obcuje z Wielką Nauką nieustannie i całodobowo. Oddalając się bezszelestnie w kierunku loży prasowej, zauważyła, że dokładnie nad zapracowaną głową eksperta zatopionego w przepowiadaniu sobie w myślach kolejności aminokwasów w błonowym transporterze GLUT 1 czy jakoś tak, wisiał przecudnej urody żyrandol, przydający jasności eksperckim myślom oraz nadający im niepowtarzalny blask…

Pokazanie się we właściwym świetle to bardzo ważna sprawa, w przeciwnym razie przyleci jakiś żurnalista albo żurnalistka z wrażej jednostki prasowej, podchwytliwe pytanie zada albo fotkę nieciekawą pstryknie i zaraz na człowieka padnie cień, że coś z nim nie tak. A w porządnym, rozproszonym oświetleniu cienia nie ma…

Obok zatopionego w pracy intelektualnej profesora Przecientnego stały maszyny i spisywały każde słowo… każdy dźwięk… chrrr… chrrrap… wrrr… wrrrap. Nie od dziś wiadomo, że dokumentacja jest podstawą sukcesu… w każdej dziedzinie, a w żurnalistyce to już na bank.

Minął kolejny redakcyjny zwykły dzień. Managing Editor „Modnych Diagnoz” nadal chłonął treści telewizyjnego przekazu, a redakcyjni współpracownicy hulali po świecie. Ta pozorna cisza zapowiadała jednak burzę, która nie mogła nie nadejść. Tymczasem jednak, gdy tak trwał ten pozorny bezruch redakcyjny, przed oczy Matyldy wtargnął niczym przedburzowa błyskawica kolejny mejl. Pochłonął i zaambarasował ją tysiąc razy bardziej niż niedawna konferencja prasowa w Ministerstwie Wszystkich Pacjentów.

Otóż Narodowy Brat Płatnik w Sarmalandii otwiera Instytut Weryfikacji Rozpoznań Lekarskich (IWRL) w Sarmawie. Z czasem planuje się otwarcie filii terenowych we wszystkich strukturach administracyjnych kraju. Szerokie rzesze płatników podatków i składek odczuwają dotkliwy niedobór instytucji kontrolującej rozzuchwalonych konowałów i dzięki temu, że Narodowy Brat Płatnik potrafi zrozumieć każdą potrzebę obywatela, wszystko znajduje swój szczęśliwy finał. Gehenna wynikająca z niepewności, że nad takim rozzuchwalonym konowałem nie ma żadnego bata ukręconego z ludowej nienawiści, jest wprost nie do zniesienia. Tak dłużej nie może być!

Na kilkanaście godzin przed otwarciem Instytutu Weryfikacji Rozpoznań Lekarskich u jego wrót ustawiły się długie kolejki potrzebujących wykazać doktorowi, kto tu wie lepiej i uświadomić mu, że najpierw się wyuczył taki konował za nasze podatki, a teraz wyleguje się na całodobowych dyżurach w szpitalu, jak nie przymierzając Managing Editor na redakcyjnej kanapie.

Rzesze sarmalandczyków cierpiących z powodu braku osobistej pieczątki lekarskiej i oczekujących na nowe rozpoznanie, zweryfikowane pod kątem gwarantowanego konstytucyjnie wyboru przez pacjenta rozpoznania diagnozy, satysfakcji z chorowania i indywidualnych potrzeb każdego obywatela, oznakowano opaskami w trzech kolorach: czerwonym, żółtym, zielonym.

Jako pierwszych wpuszczono oznakowanych opaską czerwoną i rozpoczęła się wielka akcja wtłaczania pod ciśnieniem 7 atmosfer wiedzy medycznej. Szuuuu… i mądrość z Pojemnika Wiedzy przemieściła się do mózgoczaszek „My, narodu”.

– Jak wygląda Pojemnik Wiedzy, widzą państwo na fotografii – objaśnił prelegent. Obcowanie z wiedzą jest proste, trzeba tylko wiedzieć, który guziczek nacisnąć przed jej wykorzystaniem – dodał.

Jak prelegent powiedział, tak zrobił, to znaczy nacisnął. – Załatwione! Już są państwo napompowani wiedzą, jak każden jeden doktor, pospolicie zwany konowałem.

Uchhh, co za ulga że nie muszę do konowała latać – pomyślał niejeden – ale, zara… zara… a skąd to nowe rozpoznanie brać??? No i recepty chyba się jakieś należom! Najmędrzejsza z obecnych na sali podniosła rękę i zapytała:

– Panie prelegencie, za wtłoczone wiedze dziękujemy. Czujemy, że wprost rozsadza ona nam czaszki, a narządy te som nienawykłe do kontaktu z nauką. A weryfikacja rozpoznania? No może i dobra, ale nie samom wiedzom człowiek żyje! Czy takom wiedze da się położyć na grillu i pożywić sie niom w sobote ze szwagrem???

– Chwila, moment, bez pośpiechu – odparł prelegent, który dla łatwiejszego postrzegania procesu przekazu wiedzy dla tak licznej grupy był ubrany na czerwono. Takoż prezentowała się katedra, przy której stał i przetaczał medyczne tajniki z Pojemnika Wiedzy do mózgoczaszek „My, narodu”. Wszystko będzie objaśnione w swoim czasie.

Następnie żądnych nowych, zweryfikowanych i jeszcze nieużywanych rozpoznań ustawiono dookoła maszyny wirującej, pardon, losującej i szuuuu… nastąpiło losowanie rozpoznań umieszczonych w czerwonych kulkach. Nikt nie narzekał, bo rozpoznania przydzielała maszyna. Znaczy los tak chce, że jednemu trafi się śpiączka, a drugiemu rzeżączka… Normalna loteria życia.

Jako druga weszła grupa z opaskami żółtymi i na końcu z zielonymi. Trzy godziny i po robocie. A ci doktorzy marudzą, że niby to takie trudne rozpoznanie postawić, receptę napisać… A tu szast, prast i wszyscy zostali załatwieni! Nowocześnie i bezzwłocznie! Bez zbędnych nakładów finansowych, bez tego upokarzającego umizgiwania się do tych… tych łamaczy przysięgi Hipkrytesa, nie, jakoś inaczej… Biurokratesa czy jak mu tam!

– Szastu, prastu, nie mamy rączek jedenastu, a potrafimy dogodzić każdemu potrzebującemu – powiedział minister Bartolomeo Karierra-Nieuwierra na konferencji podsumowującej osiągnięcia instytutu w pierwszym dniu jego egzystencji. – Bo my się nie migamy jak te miglance, co podobno przysięgę składały, a nie wiedzą, czego ludziom potrzeba. Ętyki, ęęę… ępatii??? i może czegoś tam jeszcze na „e”. To znaczy za pieniądze może i coś robią, ale tak to i my potrafimy – dodał. – Wystarczy chcieć, nie tylko móc! Lepiej kamienie na szosie tłuc, jeżeli chcieć, nie znaczy móc – oznajmił na koniec konferencji. – To hasło jest i będzie naszym mottem w walce o wasze zdrowie, drodzy rodacy. Postaramy się przekonać bezdusznych konowałów do tego, że wyłącznie tak powinni myśleć, a dla opornych przygotujemy miejsca pracy w kamieniołomach – dodał z uśmiechem.

Po zatwierdzeniu w Rekseli koncepcji nowego zawodu refundologa konieczne były też nowe rozwiązania administracyjne i edukacyjne w Sarmalandii. Dla nadania odpowiedniej rangi naukowej nadchodzącym wydarzeniom w medycynie zdecydowano się na utworzenie specjalnych wydziałów refundologii przy prężnie rozwijających się zaocznych uniwersytetach medycznych. Docelowo myślano o samodzielnym uniwersytecie refundologicznym. Każda nowa placówka, aby móc posługiwać się zaszczytnym mianem „uniwersytet”, musiała skompletować siedem nauczanych specjalności. Wybrano jako najlepiej rokujące na przyszłość: preskryptologię, kontrolling ciągły i wyrywkowy, onlajnologię medyczną, skargologię, psychologię bomisiologiczną, zapisologię, kolejkologię.

Nad dalszymi specjalnościami myślano intensywnie na posiedzeniach rady wydziału uniwersytetu. Nabór na pierwszy rok studiów zaczęto od kierunku refundologia, z analiz bowiem wynikało, że największe zapotrzebowanie rynkowe będzie na tę właśnie specjalność.

Prace postępowały szybko i ani się obejrzano, a już po dość krótkim czasie studenci Wydziału Refundologii Zaocznego Uniwersytetu Medycznego w stołecznej Sarmawie wkraczali w progi swej nowo powstałej uczelni. Już od pierwszej chwili, od pierwszej minuty, ba, sekundy czuli dumę, która nie miał sobie równych. Będą przedstawicielami nowego ładu w medycynie! Nie mniej dumna była kadra profesorska, wprawdzie zasiedziała w murach uczelni od dziesięcioleci, ale mająca duży potencjał dostosowania się do otaczających warunków i nowych wymagań.

Te szacowne mury z ich lokatorami niejedno widziały, niejedno słyszały, a przetrwały! Ba, trwają nadal, a lokatorzy rozwijają swą ofertę. Nie marudzą, nie dzielą włosów oszronionych siwizną na czworo. Nigdy nie wiadomo, ile ciężarów jeszcze przyjdzie dźwigać na głowach steranych myśleniem nad odwiecznymi problemami: Jak przetrwać? Jak wcisnąć na następcę z góry upatrzonego kandydata? Jak wytłumaczyć, że to absolutny zbieg okoliczności, iż kandydat na następcę ma to samo nazwisko, co ustępujący? Nikogo nie można przecież dyskryminować z powodu brzmienia nazwiska czy profilu genetycznego – przekonywali. Nie po to nasi ojcowie i dziadowie walczyli, aby ich synowie i wnuki były skazane na tułaczkę po świecie, po obcych genetycznie uczelniach, po nieprzyjaznych radach wydziałów. Nie po to!

Wykład inauguracyjny pierwszego rocznika studiów zaocznych na Wydziale Refundologii zgromadził całe zacne grono pedagogiczne. W pierwszym rzędzie zasiedli wykładowcy i szefowie katedr Pesologii Praktycznej, Adresologii Receptowej, Datologii oraz Wystawiania i Realizowania Recept. Obok zacnych profesorów na katedrze przycupnął młody docent, szef świeżo utworzonego i znakomicie rokującego na przyszłość Zakładu Pomiaru Szerokości Recepty.

Kadrę drugiego roku studiów dopiero kompletowano. Planowano utworzyć Katedrę Anatomii Pobieżnej, Klinikę Chorób Nieskomplikowanych oraz Katedrę Taniej Farmakologii.

Trzeci rok studiów miał być poświęcony zgłębianiu esencji zawodu refundologa i nowoczesnej bezsensologii medycznej. Tu już przedmioty były trudniejsze. Weźmy choćby taką bezsensologię strukturalną! Jak ta gałąź nauki dynamicznie się rozwija! Ledwie opracowano plan szkolenia studentów, a już wszystko było nieaktualne! Nowe struktury, nowe zadania i cały program nauczania poszedł do kosza!

Absolwenci refundologii po trzech latach studiów w trybie zaocznym otrzymywali PWR, czyli Prawo Wypisywania Recept. Do czuwania nad wdrożeniem nowych graczy na rynku medycznym utworzono Główny Rejestr Medyczny. Lekarzy i refundologów na mocy nowej ustawy, którą nocna zmiana Sejmu Sarmalandii napisała na poufne zlecenie Ameerland Global Bank, nazywać się miało pracownikami medycznymi. Zalecano unikanie terminu lekarz, bo cóż to właściwie za różnica, skoro przewidziano także dla refundologów posiadanie magicznego wyposażenia gabinetu medycznego, jakim była pieczątka przystawiana na recepcie.

Zresztą tych wykształconych według dawnych reguł lekarzy było coraz mniej, głównie wiekowych osobników, a przez to zwykle niezdolnych do emigracji o własnych siłach do innych krajów lub do przekwalifikowania się na inne zawody. Jedna, druga kontrola, nalot na wystawione recepty, a starsi państwo milkli, kurczyli się w sobie i siedzieli cichutko jak myszki pod miotłą.
– I tam jest ich miejsce – mawiał dyrektor Departamentu Kontroli w Narodowym Bracie Płatniku. – Mają siedzieć cicho, bo ich wymieciemy na śmietnik historii – dodawał, gdy do jego wrażliwych uszu dochodziły pojedyncze popiskiwania niezadowolenia.

@mimax2 / Krystyna Knypl