Gorączka złota – odcinek trzeci

Rozdział 3: Rzeczywistość rozszerzona

Cała dzielnica, zwana New Economy Valley, była dumą architektów Ameerlandii. Frontowa ściana budynku stojącego przy 1818 North Avenue na północnych obrzeżach Bootonu przypominała arkusz Excela. Okna ciągnęły się od dołu do góry w grzecznie ustawionych rzędach i niezależnie od tego, jak bardzo starał się człowiek zorientować, która kratka jest właśnie tą poszukiwaną, zawsze się gubił. W gmachu miało siedzibę wiele strategicznych dla Nowego Wspaniałego Świata organizacji i instytucji, a wśród nich Ameerland Global Bank i Unforgettable Group. Firmy ściśle ze sobą współpracowały, wspierały się i wytyczały nowe kierunki działania. Obie instytucje miały wspaniałe programy szkoleniowe dla swoich pracowników oraz świetnie dopracowane wizerunki medialne.

 

Weźmy choćby takie hasło, które widniało pod napisem Ameerland Global Bank: Our dream: the world free of poverty. Było ono największym osiągnięciem departamentu wizerunkowego. W zestawieniu z logo przedstawiającym mapę kilku kontynentów niewprowadzony czytelnik istotnie mógł nabrać przekonania, że to główny cel wszystkich akcjonariuszy Ameerland Global Bank. Bankowi prześmiewcy i żartownisie sugerowali, że hasło Our dream: the world free of poverty jest wersją wyłącznie do użytku zewnętrznego. Do użytku wewnętrznego podobno miało obowiązywać hasło Our dream: the word full of poverty. Niby tylko trzy litery różnicy, a jakże inna treść!

Niezależnie od tego, jak brzmiało hasło, trafić do pracy w jednej z takich niby to kratek Excela nie było łatwo. Ostra selekcja wstępna, kilkuetapowe procedury kwalifikacyjne do dalszego etapu i nigdy nie było wiadomo, kiedy człowiekowi podziękują, a kiedy zaproszą do innej jeszcze gry. Najatrakcyjniejszym wyróżnieniem dla wszystkich szkolonych było otrzymanie zaproszenia do pracy w Unforgettable Group. Umiejętność przewidywania, co będzie za dziesięć czy dwadzieścia lat, była ceniona u kandydatów nie mniej niż zdolność do prognozowania notowań na giełdzie w nadchodzącym miesiącu czy godzinie.

Odbywało się właśnie kolejne szkolenie z poszerzania umiejętności, podczas którego doskonalono technikę osiągania celu. Szkolenia były obowiązkowe dla wszystkich pracowników, a comiesięczne wspólne zajęcia w różnych sceneriach ośrodka szkoleniowego – istotną częścią integracji zespołu.

York Bentano polubił te szkolenia od czasu, gdy pojawiły się na planie zajęć ni to wirtualne, ni to realne dżungle, potem pustynie, aż wreszcie szpitale. Dziesiątki lian oplątywały człowieka, pętały nogi i ręce, chlastały po twarzy, zmyślnie podkradały się pod stopy. Boże, czegóż te liany nie wyprawiały! Cieniutka gałązka niespodziewanie załaskotała Yorka w podeszwę stopy, gdy biegnąc przez nagle wyrosłe przed oczami trzęsawisko, zgubił but z lewej nogi i pokonywał teren tylko w prawym bucie. Zachichotał i schylił się, aby się podrapać. Nieoczekiwanie liana okręciła się wokół obu podudzi Yorka i podcięła go. Oplatany przez podstępną roślinę stracił równowagę i upadł prosto w grząską otchłań. Podniósł się tak szybko, jak tylko było to możliwe. Łaskotanie w stopie nie mijało. York powtórzył w myśli przewodnie hasło tego treningu „Panuj nad pokusami” i brnął dalej.

Panuj nad pokusami! Dobre sobie, panuj nad chęcią podrapania się w połaskotaną stopę! Co oni jeszcze wykombinują? – pomyślał York i zaraz się skarcił: – Panuj, chłopie, nad sobą, panuj! – co starając się czynić, pokonywał kolejne przeszkody.

Uczestnicy szkolenia szeptali między sobą, że podobno szczególnie uważnie analizowano grę mimiczną mięśni twarzy, która pojawiała się w zależności od wykonywanego zadania, zwłaszcza gdy chodziło o pokusy.

Lepiej będzie przyoblec tradycyjny uśmiech – postanowił York, który w myślach określał ten stan oblicza błogostanem dla wybranych. Na wspomnienie tego określenia w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki, a kąciki ust automatycznie powędrowały ku górze. Prezentował się w tym momencie naprawdę świetnie: regularne rysy, pogodny wyraz twarzy, krótkie czarne włosy, starannie ostrzyżone i ułożone w estetyczną fryzurę. Mimo ekstremalnych warunków treningu każdy włos był na swoim miejscu. Brnął dalej przez bagna i trzęsawiska z promiennym wyrazem twarzy, cierpliwie zmierzając do mety tego etapu szkolenia.

Po zaliczeniu zajęć w dżungli, ćwiczących cnotę wstrzemięźliwości, został skierowany na wyższy poziom szkolenia, który miał utrwalić zdobyte umiejętności. Następnym etapem treningu był pobyt na realno-wirtualnej pustyni. To dopiero było zadanie! Przedzieranie się przez taką pustynię bez wody, z rozładowaną komórką, było naprawdę superzajęciem. Wszystkie parametry ćwiczebnej pustyni były tak dobrane, że początkowo człowiek miał wrażenie przebywania w rzeczywistości rozszerzonej, ale z upływem czas zanikała komponenta wirtualna. Pragnienie stawało się realne, uczucie gorąca także, a wiatr coraz silniej dawał się we znaki. Czuło się, że jeszcze chwila, a zerwie się szalona burza piaskowa. Zdążyć na czas do oazy było nie lada wyczynem, ale Yorkowi zawsze się udawało. Może to rezultat dzieciństwa spędzonego w Afrieerii? – pomyślał w kolejnej oazie. Ten etap szkolenia wyrabiał w człowieku poczucie, jak małym jest ziarenkiem pośród potężnych sił natury.

No i etap trzeci, najtrudniejszy dla przyszłych zarządców najwyższego szczebla w Nowym Wspaniałym Świecie – był nim pobyt w szpitalu, nie wiadomo – realnym czy wirtualnym. Groza o najwyższym nasileniu czaiła się wszędzie i to już od progu budynku. Ledwo się człowiek rozejrzał dokoła, a już porywały go jakieś szpitalne łapiduchy i wlokły na neurochirurgię, bo podobno miał guza w mózgu! Nie dość, że delikwent był w szoku z powodu strasznej diagnozy, to niespodziewanie w uszach rozlegał się wysoki dźwięk szybkoobrotowej wiertarki, dobierającej się do wnętrza czaszki niby to operowanego nieszczęśnika.

Na ścianach wisiały liczne plansze z obrazami anatomii mózgu i objaśnieniami. Pole Pierre’a Paula Broca – przeczytał York. – O, jakie ma ciekawe funkcje! Uszkodzenie mózgu w tym miejscu pozbawia człowieka zdolności artykulacji. A to historia! – pomyślał York, czytając opis pierwszych pacjentów podany przez francuskiego antropologa. Pozbawić ludzi możliwości mówienia… ciekawe, ciekawe …

Jeszcze człowiekowi uszy nie odpoczęły od mechanicznych dźwięków, a już przerzucano go na porodówkę i zostawiano samego pośród rozdzierających jęków rodzących. Boże, czy w tym szpitalu jest jakieś ciche miejsce? – pomyślał York, a program szkoleniowy jakby czytał jego myśli. W jednej chwili przerzucono go na patomorfologię. Przechodził przez salę z najdziwniejszymi preparatami wystawionymi do badania. Dokoła panowała cisza, chyba jeszcze gorsza od wrzasków porodówki i jazgotu neurochirurgicznej wiertarki świdrującej w czaszce.

Chcę do żywych ludzi! – pomyślał York, a program jakby tylko na to czekał, przerzucił go do poczekalni szpitalnego oddziału ratunkowego. W niewielkim pomieszczeniu kłębiło się około setki połamańców, narkomanów i narąbanych pijaczków z powierzchownymi ranami.

– O, pan w dobrej formie! – zawołał uwijający się wśród oczekujących Empatyczny Sanitariusz. – Może pan podać oczekującym po szklance wody? To jest bardzo modny gest w medycynie ratunkowej!

– Nie mam wody, wypiłem wszystko na pustyni – warknął York, po raz pierwszy wytrącony z równowagi. Chciał uciec od tego wszystkiego, od tych dziwnych ludzi, którzy bezustannie czegoś się od niego domagali. Wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na taki luksus. Wytrwał w dżungli, przeszedł szkolenie na pustyni, to i ten przedsionek piekieł, nie wiadomo dlaczego zwany szpitalem, wytrzyma. Postanowił i wytrwał. Po paru minutach w centrali drukował się raport z zakończonego szkolenia w rzeczywistości rozszerzonej. York zaliczył wszystkie etapy pomyślnie. Nadawał się do realizowania poważnych zadań na najtrudniejszych odcinkach, może nawet kwalifikował się do misji specjalnych.

 

Raport z treningów zawsze przeglądała Caroline Ant, energiczna kobieta z pokolenia plus czterdzieści, która całą swoją niemałą energię życiową wkładała w zacieśnianie współpracy Ameerland Global Bank i Unforgettable Group. Od czasu do czasu odpuszczała sobie i skracała trwający zwykle czternaście godzin dzień pracy do dziesięciu godzin, aby zdążyć przed zamknięciem centrów handlowych i kupić sobie kilka nowych kostiumików. Preferowała kolory jaskrawe, wychodząc ze słusznego założenia, że każdy sposób jest dobry na podkreślenie swojego istnienia w tym fachu pełnym facetów.

Caroline analizowała końcowy raport ze szkolenia Yorka. Całkiem dobre wyniki ma ten chłopak! – stwierdziła z uznaniem. Spojrzała na cały panel umiejętności testowanego uczestnika programu szkolenia. Świetne wyniki z testów menedżerskich i do tego język afrieerski. O, to ciekawe połączenie, warto będzie zwrócić na tego Yorka uwagę przy inwestowaniu w rynki tej części świata – pomyślała i przerzuciła jego kartotekę do zasobów kadrowych specjalnego przeznaczenia. Ciekawe skąd on zna afrieerski?

W ankiecie osobowej nie było bliższych informacji na ten temat, no może miejsce urodzenia Afrieer miało wszystko wyjaśnić. Natomiast w rubryce „nietypowe umiejętności” York wpisał… śpiewanie sopranem. Żart jakiś czy co? – zastanowiła się w pierwszej chwili Caroline. Nie, chyba jednak nie żart, to zbyt poważna ankieta – uznała. Śpiewanie sopranem, śpiewanie sopranem, ciekawe jakie arie wychodzą mu najlepiej – pomyślała. Boże, nad czym ja się zastanawiam – skarciła się szybko. To chyba z przepracowania! A może dorzucę mu jeszcze szkolenie z automatycznego wykonywania zadań? Będzie miał jeszcze szersze kwalifikacje, bardziej uniwersalne i mogą się przydać w każdej części świata bogatej w ropę i gaz. Któż jest w stanie przewidzieć, co mu się w dzisiejszych czasach przyda w życiu? – zastanowiła się Caroline, sama będąca absolwentką kilku fakultetów.

 

Wieloletnie starania i zabiegi Ameerland Global Bank nie poszły na marne. Naprawdę Wielki Kryzys zaczynał powoli nabierać rumieńców i urody. Prawie wszystkie działy gospodarki w Unii Stanów Autonomicznych, a potem w Związku Samodzielnych Republik Realandzkich wyhamowały na tyle, na ile było to możliwe.

Ciągle najgorzej wyglądały finanse w ochronie zdrowia większości krajów nie tylko z powodu recept z tym denerwującym słowem „recipe”, ale i za sprawą wielu nowych technologii, które przebojem wdzierały się na rynki medyczne. Innowacyjne terapie cieszyły tych, którym były potrzebne, ale martwiły firmy ubezpieczeniowe, które wykładały środki na ich finansowanie. Żądania wyrafinowanych badań genetycznych na każdą chorobę w celu dobrania terapii indywidualnej stały się najnowszą masową modą w gabinetach lekarskich Sarmalandii.

„Proszę o dobranie na moje schorzenie terapii spersonalizowanej” – mówił prawie każdy pacjent zaraz po wejściu do gabinetu lekarskiego. Co więcej, zdanie wypowiadane tonem nieznoszącym sprzeciwu często okraszano zwrotem „Bo-Mi-Się” należy, który nieomal zastąpił słowa powitania. Być może kilka niepotrzebnie entuzjastycznych programów telewizyjnych z udziałem słynnych osób skutecznie wyleczonych takimi terapiami spowodowało, że wszyscy też chcieli mieć tę nowoczesną kurację.

Koszty leczenia z powodu powszechnej mody na terapie spersonalizowane rosły coraz bardziej. Tradycyjne mechanizmy zarządzania rynkiem medycznym już zupełnie nie wystarczały. Zdrowie i choroba nie były takimi samymi produktami jak samochody czy telefony komórkowe. Okazało się, poniekąd zupełnie niespodziewanie dla wszystkich teoretyków, że o ile nie każdy chciał mieć samochód lub najnowszy model telefonu komórkowego, to wszyscy chcieli być zdrowi. A jeżeli już trafiła się komuś choroba, to uważano, że koniecznie musi być zastosowana wyłącznie terapia spersonalizowana. Zdawało się, że nie ma odwrotu od tej kosztownej mody terapeutycznej.

Wszyscy dwoili się i troili, by to wszystko wytłumaczyć i okiełznać, ale niczego mądrego nie byli w stanie wymyślić. Czas płynął, a wykresy i słupki obrazujące wydatki w ochronie zdrowia ciągle szybowały w górę.

 

Organizatorzy dorocznego Kongresu Struktury Białek zdecydowali się na zorganizowanie kolejnych naukowych obrad w Bootonie. Starannie zadbali o oprawę prasową, przy czym szczególnie nagłośniono najnowsze badania nad wpływem polimorfizmu genów na odpowiedź leczniczą. Bardzo szczegółowe określenie rodzaju polimorfizmu genetycznego u chorych było kluczem do skutecznego stosowania jakże modnej terapii spersonalizowanej.

We wszystkich stacjach telewizyjnych i radiowych od rana do nocy rozprawiano o tej szczególnie ważnej odmianie polimorfizmu, dzięki której odpowiedź na leczenie w pewnych rodzajach nowotworów wzrasta do 80% pozytywnych reakcji. To był bardzo atrakcyjny nijus.

Skoro polimorfizm decyduje o odpowiedzi na leczenie, to może jest też polimorfizm, który decyduje o rodzaju odpowiedzi na inne bodźce? – pomyślała Caroline Ant, oglądając w telewizji śniadaniowej relację z Kongresu Struktury Białek. Gdyby tak udało się zmodyfikować poczucie różnych potrzeb u ludzi…

Co trzeba zrobić, co zrobić, żeby to wszystko dobrze rozgryźć i zaplanować? Może spotkam się z Jonathanem? Zachwycilibyśmy wielkiego Williama F. Johnsona, gdyby udało się zapanować nad tym medycznym chaosem – snuła rozmyślania Caroline.

Poprosiła sekretariat o umówienie spotkania z Jonathanem, synem wielkiego Williama, w porze lunchu. Nie minęły dwa dni, a już wkraczała do zachwycającego holu Ameerland Hotel House. Zanim dopiła kawę serwowaną oczekującym gościom w hotelowym lobby, na horyzoncie pojawił się Jonathan. Przywitali się jak dobrzy znajomi, nie szczędząc sobie uścisków, uśmiechów i komplementów. Od lat byli wyznaczani przez Williama F. Johnsona do pracy w zespołach kreujących zasady obowiązujące w Nowym Wspaniałym Świecie. Przeszli do restauracji, złożyli zamówienie i Caroline przystąpiła do referowania swojego pomysłu.

– Jonathanie, główny problem polega na tym, że samym słowem nie przekonamy ludzi do zmiany postawy wobec swojego zdrowia. Oni mają dziwne przekonanie, że mogą prowadzić dowolnie rujnujący tryb życia, a ich choroby to sprawa państwa! Żadna gospodarka tego nie udźwignie, a nauka medyczna rozwija się każdego dnia! Jak zmienić to destrukcyjne nastawienie?

– Masz rację, świadomym przekazem nic nie zwojujemy – zawyrokował Jonathan po wysłuchaniu Caroline. – To musi być proces sterowany, dobrze przemyślany i zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach.

– Ale jak możemy sterować takim procesem? – zapytała Caroline.

– Jak? Najprostsza metoda to oczywiście staranny dobór osób, które będą postępowały zgodnie z naszymi oczekiwaniami, reagowały tak, jak my chcemy i kształtowały opinie oraz reakcje innych osób.

– To chyba nie zadziała w wypadku medycyny, przykłady tu nie pociągają ludzi. Poza tym skąd możemy pozyskać takich wzorowo zdrowych ludzi? Co warunkuje odpowiedź na bodziec, którym jest przekaz od innej osoby? Wiedza, wychowanie, formalne wykształcenie, czy może coś innego? Musimy się nad tym głębiej zastanowić w specjalnym zespole – zasugerowała Caroline.

– To jest bardzo dobry pomysł! – zgodził się Jonathan. – Zaraz wydam dyspozycje, aby przygotowano takie robocze spotkanie. Musimy też wybrać odpowiednie miejsce, w którym będzie można w spokojnych i dyskretnych warunkach przez kilka dni podyskutować nad strategią długoterminową. Natomiast co do strategii krótkoterminowej, to myślę, czy by już teraz nie zacząć od zrestrukturyzowania tego działu medycyny, który generuje największe koszty.

– Czy wiesz może, który to dział medycyny, czy raczej jaka aktywność generuje największe koszty? – zapytała Caroline.

– Myśląc logicznie, to działanie, które jest najbardziej powszechne i dotyczy wszystkich czy prawie wszystkich ludzi odwiedzających gabinety lekarskie – odparł Jonathan. – Hmmm… chyba prawie każdy wychodzi z gabinetu lekarskiego z receptą – kontynuował.

– Trzeba więc na początek zapanować nad generowaniem kosztów związanych z wypisywaniem recept – stwierdziła Caroline.

– A może warto byłoby wprowadzić nowy zawód medyczny z uprawnieniem tylko do wystawiania recept? Krótkie szkolenie, trochę medycyny, zawężone uprawnienia i rzucić ich na pierwszą linię frontu obsługi pacjentów? – zastanawiał się Jonathan.

– Moglibyśmy takich fachowców nazwać receptologami – zasugerowała Caroline.

– A wiesz, to całkiem fajna nazwa – odpowiedział Jonathan. – Dopracujemy pomysł i wdrożymy gdzieś na świecie w warunkach poligonu ćwiczebnego. Może w Sarmalandii?

– Myślę, że to dobry kierunek działań i dobry adres na taki poligon. U nich koszty ochrony zdrowia ciągle rosną niesamowicie! – zgodziła się Caroline.

Jonathan przywołał kelnera i poprosił o rachunek. Kelner przeciągnął otrzymaną kartę kredytową przez czytnik i już po chwili drukował pokwitowanie przeprowadzonej transakcji. Skoro udało się uczynić pieniądze w dużej mierze produktem wirtualnym, to dlaczego by nie spróbować postąpić podobnie z innymi produktami, także poradami w medycynie? Mniej realu, więcej wirtualu, to jest właściwy kierunek zmian – pomyślał Jonathan.

 Po powrocie z lunchu Caroline przedstawiła zarządowi banku koncepcję zawodu receptologa. Po krótkiej dyskusji pomysł zaakceptowano i postanowiono, że zostanie opracowany projekt przetestowania nowego zawodu medycznego w Sarmalandii. Kraina ta była nieformalnym poligonem ćwiczebnym Unii Stanów Autonomicznych w zakresie nowych koncepcji zarządzania różnymi segmentami rynku. Teraz trzeba było przekonać władze Związku Samodzielnych Republik Realandzkich do wprowadzenia nowego zawodu medycznego, ale to była bardziej formalność natury organizacyjnej niż trudność do pokonania.