Lekarz Przyszłości, rozdział 17: Nowe białko C

Następny odcinek

Część 1. POCAŁUNEK UZALEŻNIENIA

Rozdział 17: Nowe białko C

Rozważania Wielkosza niespodziewanie przerwał dźwięk telefonu. Melodyjka Zabiłem byka, cóż to dla mnie byk… wibrująco roznosiła się po całym oddziale.

Cóż za dwuznacznie agresywna melodyjka – pomyślała Matylda. Niejednemu ze swoich asystentów utoczył sporo krwi i jeszcze puszcza sobie taką dwuznaczną melodyjkę telefonu.

– Hallo, słucham! – zawołał gromko Wielkosz i nadspodziewanie wprawnie jak na podobno doświadczonego udarem mózgu człowieka przyłożył do ucha najnowszy telefon z ekranem dotykowym.

– Dzień dobry, panie ordynatorze, tu Wojtek Poręba – rozległo się w słuchawce.

– Dzień dobry, panie Wojtku, dzień dobry! – entuzjastycznie zawołał ordynator. – Co u pana dobrego słychać?

– Potrzebny jest mi podpis na pewnym dokumencie. Czy mogę liczyć na życzliwość pana ordynatora? 

– Hallloo! hallloo! Nic nie słyszę! Co pan powiedział? – dopytywał się Wielkosz, dziwnym trafem rażony nagłym i niespodziewanym niedosłuchem odbiorczym. Zawsze dopadała go ta przypadłość gdy trzeba było komuś z asystentów pomóc.

– Panie ordynatorze, potrzebuje pana podpisu na pewnym dokumencie – wrzasnął do słuchawki Wojtek.

– Nic nie słyszę, panie Wojtusiu, tak bym chciał panu pomóc, ale nic nie słyszę – oznajmił nieopisanie przyjaznym tonem ordynator i wprawnym ruchem rozłączył rozmowę, ani przez chwilę nie myląc się w skomplikowanej obsłudze telefonu.

– Czy coś pani wspomniała o zamęcie? Tak, zamęt jest teraz bardzo duży, ma pani rację. Wszyscy czegoś chcą i powiem pani, co gorsza nie mają świadomości, że nie każdemu wszystko się należy. No, niech pani patrzy, pani Matyldo! – wzburzył się Wielkosz. – Dzwoni taki nie wiadomo skąd i chce wyłudzić mój podpis!

– To jednak pan słyszał o co prosił kolega? – zdziwiła się Matylda.

– A czy to takie ważne co słyszałem? – zapytał z uśmiechem ordynator. – Mogłem nie słyszeć niczego, w końcu jestem starym człowiekiem. A wie pani, że pracuję teraz w Centrali Zaszczytów Dożywotnich (CZD)? – zagadał zmieniając temat.

– To może odprowadzę tam pana, do tej centrali i będzie pan dożywotnio rozdzielał te zaszczyty – zaproponowała Matylda z nadzieją na odczepienie się od Wielkosza.

– Nie ma pośpiechu pani Matyldo… nie ma pośpiechu… tu, na tym oddziale, po którym tak sympatycznie sobie spacerujemy jest nasza młodość, a tam sami starcy… Cóż z tego, że mają worki pełne zaszczytów, gdy są starzy? Pani przypomina mi moje młode lata, sławę, karierę, zostanę z panią – oznajmił Dablju Dablju i uśmiechnął się do Matyldy promiennie, niczym prawdziwy władca Ludwik Słońce.

Nie wiadomo jakie jeszcze czułe wyznania by padły, gdyby ponownie nie rozległa się aria toreadora w wielkoszowym telefonie.

– A to pan, panie Wojtusiu, jak miło, że pan znowu dzwoni! Teraz dobrze pana słyszę! Co dobrego u pana? – z  entuzjazmem rzucił do telefonu ordynator.

– Chcę prosić pana ordynatora o podpis pod pewnym dokumentem. Bardzo mi zależy…

Wielkosz energicznie i z satysfakcją nacisnął klawisz z  czerwoną słuchawką i schował telefon do kieszeni.

– No niech pani patrzy jaki namolny! Dzwoni i dzwoni jak najęty! Czy ja mu coś jestem winien? Czy ja mu coś obiecałem?

– Przecież to był pana ulubiony asystent. Pamięta pan te wspólne śniadanka w gabinecie, zaraz po obchodzie? A teraz nagle taka niełaska i chłód w uczuciach… A cóż się takiego stało, że już nie jest tym ulubionym panem Wojtusiem, bez którego nie dało się przełknąć śniadania, tylko namolnie wydzwaniającym interesantem? Czy pan panie ordynatorze przypadkiem nie bawi się z Wojtkiem  w głuchy telefon? – zapytała wprost Matylda.

– Ależ droga Matyldo, jak pani może mnie o coś takiego podejrzewać! – żachnął się teatralnie ordynator Wielkosz.

– Nie, panie ordynatorze, nie podejrzewam pana… nawet nigdy bym nie śmiała – Matylda szybko kupiła konwencję ordynatorską.

– To dobrze, to dobrze, Matyldo – ucieszył się ordynator. Jak za chwilę miało się okazać, radość była przedwczesna.

– Ja mam  pewność, że zabawa w głuchy telefon była pana ulubionym sposobem komunikowania się z asystentami, z wieloma pacjentami, z dużą częścią świata.

– Taaak, tak pani uważa? – zdziwił się Dablju Dablju.

– Tak, głuchy telefon służył panu do komunikowania się z tą częścią świata, którą uznał pan za nieprzydatną do swoich planów i kariery.  

– Pani Matyldo, jaka pani jest dla mnie niedobra, niesprawiedliwa, surowa – oświadczył z kokieteryjnym uśmiechem ordynator. – A jak tak panią… tak panią… tak panią… – najwyraźniej udar pozbawił ordynatora znajomości części słów z języka polskiego, używanych do wyrażenia uznania lub zachwytu.

Ciekawy rodzaj afazji – pomyślała Matylda. – A może miał już ją od urodzenia; czy to kolejny przypadek w konwencji „ten typ tak ma”? – zastanowiła się.

– Zaraz, zaraz, coś pan dziwnie się do mnie przymila, panie ordynatorze – zauważyła Matylda. – Czyżbym była panu do czegoś potrzebna? –  kolejny raz zaniepokoiła się nie na żarty.

– Czy jest mi pani potrzebna? Któż to wie! Czas pokaże… No właśnie, ale po co my tak chodzimy w kółko po tym oddziale. Już pora obiadowa! – zauważył niespodziewanie Wielkosz. – Trzeba by coś zjeść, bo zgłodniałem od tego chodzenia.

– Jak już nie mam szans na pozbycie się pana, to niech będę chociaż najedzona – wyznała Matylda. – Idziemy, po drugiej stronie ulicy jest mała knajpka.

– Służę ramieniem – niespodziewanie oświadczył Wielkosz. Wszystkie neurologiczne niesprawności gdzieś się podziały. Obok Matyldy stał dziarski, czterokończynowo sprawny ordynator Dablju Dablju. 

– Ależ panu nic nie jest! – wykrzyknęła Matylda. – A ja tak się martwiłam, że będę musiała tarabanić się przez miasto ze sparaliżowanym starcem!

– Zaraz przez całe miasto! Została w pani dawna skłonność do przesady i koloryzowania, przecież idziemy na druga stronę ulicy, do luncharni prowadzonej przez fundację mojego zacnego następcy. Po chwili byli w gustownym wnętrzu małej knajpki z prężnie rozwijającej się sieci gastronomicznej „Pecunia non o(m)let”. Zagłębili się w lekturze oferty kulinarnej – było w czym wybierać!

– Niech pani patrzy, Matyldo – zawołał Wielkosz – nazwy mówią same za siebie: wyborne naleśniki  profesorskie, kanapka habilitowana i obficie garnirowana, postna zupa szefa nie w sosie, że też o słynnym daniu „trzydaniowe obiady nie od parady” nie wspomnę! Gdy tak zaambarasowani debatowali na wyborem egzotycznych dań, zupełnie nieoczekiwanie nad ich stolikiem wyrósł niczym spod ziemi profesor Antoni Przecientny. 

– Kolego Antoni, zapraszamy do nas! Proszę być moim gościem – oznajmił Wielkosz.

– No sam nie wiem… czy wypada… – zawahał się Przecientny. 

– Już zamawiamy: my oczywiście postną zupę szefa nie w sosie i wyborne naleśniki profesorskie.

– Proszę ryż z warzywami i kurczakiem – zamówiła Matylda.

Rozmowa toczyła się o wszystkim i niczym, jak to przy okazji takich nieplanowanych spotkań bywa. Ani się obejrzeli, a już był koniec posiłku. Kelnerka podeszła aby zainkasować należność za zamówione dania.

– Mamy dwa razy postną zupę szefa nie w sosie i wyborne naleśniki profesorskie – oznajmił Wielkosz.

– Ryż z warzywami i kurczakiem proszę policzyć oddzielnie – szybko zadysponowała Matylda, mając nieodparte wrażenie, że ostatnie co jej grozi w towarzystwie owych dżentelmenów, to sponsoring spożytego skromnego dania za pięć siedemdziesiąt.

– Ależ… ależ… pani Matyldo… miałem zamiar zaproponować… – ordynator niemrawo oponował przeciwko odrębnemu rachunkowi za danie Matyldy.

– Zamówiłam rozmaitości, niech więc pozostaną też one przy płaceniu rachunku. Pamięta pan stary dowcip towarzysze, partia wam nic nie obiecywała i słowa dotrzymała? Nie obiecywał mi pan sponsoringu i trzeba słowa dotrzymać, panie ordynatorze – oznajmiła Matylda pogodnym tonem z nutką stanowczości. Wszyscy wstali od stolika i skierowali się w stronę niewielkiej szatni. Wielkosz chyba z przyzwyczajenia wziął Matyldę pod rękę i kroczyli niczym najbardziej zgodna we wszechświecie para. Nagle ordynator miękko się obsunął i klapnął na podłogę. Matylda schyliła się aby sprawdzić, czy ordynatorskie tętno na tętnicach szyjnych jest wyczuwalne.  Rozsuwając krawat, jeden ze słynnej kolekcji ordynatorskich krawatów, pomyślała pełna panicznych uczuć:

-Rany boskie, jeżeli to zatrzymanie krążenia, będę za chwilę musiała robić mu oddychanie metodą usta-usta! Tego mi jeszcze brakowało! Wycałować się z Wielkoszem! Moja czerwień wargowa w ścisłej więzi z ordynatorską czerwienią! Okrutny losie, za co mnie karzesz? 

Wyniki poszukiwania tętna na tętnicy szyjnej nie były jednoznaczne. Może jakieś resztki tętna i były wyczuwalne, ale pewności Matylda mieć nie mogła. Zanosiła się, ze bez wdrożenia sztucznego oddychania się nie odbędzie. Matylda ciągle wahała się z ostatecznym kontaktem z sinymi, wąskimi, absolutnie niepociągającymi ani emocjonalnie ani anatomicznie ustami ordynatorskimi. Gdy tak tkwiła w niezdecydowaniu, ordynator Wielkosz nieoczekiwanie podniósł nieco powiekę lewego oka.

Nie, Matylda była pewna, że przesłyszała się!

-Mati, nie bądź niedobra! Daj staremu ordynatorowi buzi! – szepnął teatralnie.

-Skoro pan do mnie mówi…, a słyszę dobrze i wyraźnie,  to chyba całusy nie są niezbędnym elementem przywrócenia pana do stanu używalności i podniesienia do pionu –  odpowiedziała zdecydowanym tonem. 

-A już myślałem, że dasz jakiś niekonwencjonalny wyraz swoim uczuciom do mnie – szepnął z szelmowskim uśmiechem ordynator.

Razem z profesorem Przecientnym spionizowali Wielkosza i posadzili na fotelu.

-Dobrze pan się czuje, panie ordynatorze? Może zawołamy pogotowie? – zapytał profesor Przecientny.

-Naprawdę nie trzeba wołać nikogo. Czuję się świetnie – zapewnił ochoczo Wielkosz. To był mój ulubiony trick, po prostu sprawdzałem wasze oddanie idei ratowania starego człowieka.

-Zaufanie dobre, ale kontrola lepsza – znamy, znamy. Nie ma pan pod ręką żadnej historii choroby, ani szpitalnego parapetu do sprawdzenia czy nie zalega na nim odrobina kurzu więc pozostało tylko wyrażenie potrzeby kontroli gotowości do niesienia pomocy. Ale niech pan uważa panie ordynatorze, bo za którymś razem złamie pani sobie szyjkę kości udowej.

-Nie złamię, nie złamię, droga Matyldo – zapewnił Wielkosz.

-Nie byłabym taka pewna – stanowczo odpowiedziała Matylda.

-Mam świetne tytanowe stawy, nie do zdarcia! – wyznał ordynator.

– Mam wrażenie, że nie tylko stawy ma pan nie do zdarcia. Nie licząc tego drobnego klapnięcia, pewnie wyreżyserowanego, świetnie pan prosperuje, zwłaszcza w moich wspomnieniach.

-A więc myślisz o mnie czasem Matyldo? – ucieszył się Wielkosz.

– Zdarza mi się od czasu do czasu. Nie sposób zapomnieć tych uroczych poranków, gdy przyjeżdżałam godzinę wcześniej do szpitala aby wykuć na pamięć daty  miesiączek u wszystkich pacjentek przed pańskim obchodem. No, ale dzięki temu roztrenowałam pamięć, wszystko zapamiętałam i mam teraz co wspominać – Matylda była wyraźnie nastawiona na obracanie wszystkiego w sukces. Widzę oczyma wyobraźni każdy dzień spędzony na oddziale pana ordynatora…

-Taak, to miło z twojej strony Matyldo… powspominajmy więc… powspominajmy czasy gdy byliśmy młodzi i u progu kariery…

-Panie ordynatorze nie wątpliwie byliśmy młodzi, ale czy u progu kariery? Mam poważne podejrzenie, że dla większości  swoich asystentów ustawił pan ów próg w chmurach. Nie dość, że był on piekielnie wysoko, to w dodatku niewidoczny, zamglony. Obawiam się więc, że koloryt naszych wspomnień będzie diametralnie różny. Pan był szefem, wszechpotężnym władcą młodych lekarskich losów, a ja szarą myszką szpitalną. Każdy kot pewnie miło wspomina harce z myszami, ale czy myszy mają te same wspomnienia? Pamięta pan ten dziecięcy wierszyk „dobry humor wraca myszom gdy chrapanie kota słyszą, mogą wtedy na chwil parę wyjść ze swoich ciasnych szparek” …

-Gdybyśmy, panie ordynatorze – tu Matylda z trudem powstrzymała się od chichotu ten wierszyk chcieli uzdatnić na nasze ówczesne szpitalne nastroje to może tak by on brzmiał:

Dobry humor wraca  myszom, o wyjeździe szefa słyszą

Mogą wtedy na chwil parę wygnać myśli czarne, szare…

-Wierszyk dziecięcy, no i całkiem zgrabna przeróbka – roześmiał się Wielkosz. Nie pamiętam żadnych wierszyków. Robienie kariery to nie poezja, tylko brutalna proza. Postanowiłem zrobić karierę, a was wszystkich… no cóż… jak to się teraz mówi wrzuciłem w koszty, czy tak?

-No dobrze niech będzie, że wrzucił nas pan w koszty, ale czy każdego dnia, o każdej minucie musiał dawać nam do wiwatu?

-Doprawdy tak to odbierałaś? Chyba jesteś trochę przewrażliwiona, Matyldo…

-Nie wykluczam, ale jestem w całkiem sporej grupie pana przewrażliwionych asystentów –odparła stanowczym tonem Matylda.

-Pytałem Tolę Bachot i wcale nie wynikało z jej wypowiedzi, że mieliście ciężkie życie.

-Panie ordynatorze Tola to zupełnie inna bajka.

-Tak? A dlaczego tak uważasz?

-Przede wszystkim nie będąc lekarzem z wykształcenia nie zagrażała realizacji pańskich dynastycznych planów. Nie leczyła pacjentów, nie musiała frustrować się zdawaniem raportów na odprawie o przyjętych na oddział, ciężko chorych, odbytych reanimacjach i nie wiadomo jeszcze czym. Mimo iż nie miała pod górkę, to też śnią się jej szpitalne czasy.

-Co ty powiesz?  No, no, no – zachichotał Dablju Dablju – a nie wiesz przypadkiem  w jakich kontekstach?

-Nic z tych rzeczy panie ordynatorze, które przyprawiają pana o dobry humor. Toli śnią się wyniki niskich potasów, których nie przekazała lekarzom dyżurnym.

    -A czy panu śni się własny oddział? – zapytała w nagłym przypływie odwagi Matylda.

Jak do tej pory elokwentny i chętnie wspominający przeszłość ordynator Wielkosz milczał.

Minęła już dłuższa chwila, a pytanie Matyldy pozostawało bez odpowiedzi.

@mimax2/Krystyna Knypl