Lekarz Przyszłości, rozdział 18 : O jakie woły wołamy?

Poprzedni odcinek

Część 1. POCAŁUNEK UZALEŻNIENIA

Rozdział 18. O jakie woły wołamy?

Ponieważ próby finansowego karania Wołów Roboczych nie przynosiły należytych efektów zarządczych, zaczęto zastanawiać się nad innymi rozwiązaniami. Bezczelne woły złośliwie uchylały się od płacenia nałożonych na nie kar finansowych, a co więcej, deklarowały chęć udania się do więzienia zamiast płacenia. Nie o to przecież chodziło, żeby taki Wól Roboczy siedział sobie w odosobnieniu, nic nie robił, spacerował po więziennym placyku i w duchu śmiał się z wszystkich. To groziło zmniejszeniem pogłowia wołów. Dr Odrana – Zatroskana postanowiła zbadać jak tak naprawdę przedstawiają się zasoby kadrowe pośród Wołów Roboczych. Zleciła więc ustalenie dokładnej liczby wołów oraz ustaleniem ich liczebności w poszczególnych działach medycyny. Ogólnokrajowe badania wykazały, że na niedostatki cierpią sektory geriatryczny, pediatryczny i kardiologiczny.

Wprowadzono więc szybko przepis, że każdy Wół Roboczy obowiązkowo adoptuje i translokuje do swojego domu po dwoje staruszków, zawałowców oraz parkę niemowlaków. Podopieczni byliby przydzielani do każdego woła bez prawa zwrotu przydzielonych, reklamacji ani też wymiany na inny model.

Rozpoczęto intensywne i szczegółowe prace na ogólnonarodowym projektem  translokacji staruszków, zawałowców i niemowlaków do należnych im miejsc całodobowej opieki w domach Wołów Roboczych.  Prace ruszyły z kopyta, bo  w końcu o rogatą nierogaciznę chodziło! Harmonogram prac przebiegał według najlepszych standardów zarządzania dużymi przedsięwzięciami. Na początek opracowano akcję pilotażową i dano jej hasło marketingowe:

Pokaż Roboczy  Wole, co masz w stodole!

Organizatorom przedsięwzięcia postanowili wcześniejszej sprawdzić, czy woły mają odpowiednie warunki w domu i w zagrodzie do goszczenia oraz hołubienia swoich podopiecznych. Hasło łatwo wpadało w ucho i wzbudzało naturalną ciekawość wśród podopiecznych Wołów Roboczych. Dzięki temu, że hasło było nośne marketingowo ludność zaczęła się głębiej zastanawiać nad tym co właściwie woły mają w swoich domostwach, jak się dorobiły posiadanych dóbr.

Niejako na marginesie prac nad hasłem Pokaż Roboczy Wole, co masz w stodole elektorat uświadomił sobie, że majątki Wołów Roboczych powstały dzięki żerowaniu na ludzkim nieszczęściu! Gdyby elektorat był zdrowy, to Woły Robocze nie miałyby żadnej roboty i pobierałyby pensję za nic, a do tego nie można było dopuścić! Postanowiono więc zająć Woły Robocze tak aby nie mogły dostawać pieniędzy za nicnierobienie! Od tego był elektorat, no i politycy!

Szybko zadecydowano, że pozostałe po oddanych pod opiekę  renty, emerytury, zasiłki wychowawcze miały pozostać przy rodzinach, dzięki czemu uwolnieni od obowiązków mogli polecieć na wczasy do Egiptu albo po C2H5OH do monopolowego w przypadku jednostek preferujących krótsze trasy. Projekt opierał się na założeniu, że elektorat miał swoje potrzeby ważniejsze sprawy niż opiekowanie się najbliższymi niepełnosprawnymi osobami, a głupie woły mogłyby zostać zresocjalizowane i nauczyłyby się empatii do pacjentów!

Wykształciły się takie woły za nasze podatki i składki, a jak przychodzi co do czego, to nie potrafią poradzić człowiekowi będącemu w potrzebie – mówili wyborcy.

– Nie o takie woły wołamy! – wznoszono okrzyki na niejednej ministerialnej naradzie z udziałem pacjentów.

 Wybory zbliżały się coraz szybszymi krokami i dr Odrana – Zatroskana miała kłopot. Elektorat był ciągle niezadowolony, mimo, że prace nad oddawaniem staruszków, zawałowców i niemowlaków przebiegał całkiem sprawnie. Gniew ludu pracującego miast i wsi potrafi przybierać różne formy, groźne i nieobliczalne. Taki zagniewany lud potrafi nawet zagłosować na opozycję!

Trzeba było szybko przystąpić do jeszcze bardziej intensywnych prac poprawiających nastroje w elektoracie. Najprościej było zaprząc Woły Robocze do nowych zadań. Za najbardziej atrakcyjny uznano pomysł, dzięki któremu elektorat nie tylko mógł przekazać swoje babcie oraz dziadków pod opiekę Woła Roboczego, ale co więcej – zawsze takiego woła powinien mieć na wyciągnięcie ręki. Chodzenie do miejsc gdzie woły kręciły się w kieracie wyczerpywało emocjonalnie elektorat, nie  mógł on pozostawać w odpowiednio ciągłej łączności z C2H5OH, przez co popadał w frustrację i nieustannie pogłębiające się niezadowolenie. Jedynie zapewnienie nieskrępowanego dostępu do Wołów Roboczych mogło przywrócić sielankowe nastroje.

 Na ministerialnych naradach szybko zatwierdzono pomysł przydzielenia każdemu obywatelowi jego osobistego  Woła Roboczego, z którym mógł on robić co chciał. Elektorat mógł żądać skierowań, zaświadczeń, leków, badań, diagnoz, rent, wachlowania, współczuwania, okazywania zainteresowania, ba – ścielenia się dywanikiem.

Ustanowiono też honorowy tytuł  Wieczny Podopieczny. Dawał on prawo elektoratowi do wspólnego zasiadania do posiłków z wolą rodziną, dzielenia się z nią opłatkiem i zajmowania przy stole wigilijnym miejsca dla nieznanego wędrowca. Wielowiekowa tradycja nakazująca spragnionych napoić, a zmęczonych ugościć miała nareszcie znaleźć poważne szanse na jej zrealizowanie. Powołano urząd Rzecznika Praw Podopiecznych (RPP), który miał czuwać nad właściwym wykonaniem obowiązków nałożonych na woły. W przypadku wymigiwania się od wykonania obowiązków wobec Wiecznych Podopiecznych urząd rzecznika mógł nakładać surowe  kary pieniężne na durne woły.

Wszystko w projektach zniewolenia  już było prawie, prawie zapięte na ostatni guzik, gdy nagle  powstały nieprzewidziane wątpliwości – co zrobić gdy Wół Roboczy sam dojdzie do wieku podeszłego i popadnie w niepełnosprawność,  albo co  gorsza przemieści się na lepszy ze światów. To był poważny problem i zdecydowane rozwiązania, nie obciążające budżetu państwa były niezbędne. Zaangażowano najtęższe głowy i po długiej naradzie ekspertów w centrali przy ulicy Dżemowej zdecydowano, że zobowiązania Woła Roboczego do opieki nad jego podopiecznymi będą wchodziły w skład masy spadkowej.

W odpowiednich rozporządzeniach ustalono, że obowiązki opiekuńcze i finansowe będą przechodziły na zstępnych Woła Roboczego zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami dziedziczenia, stanowiąc część wolego inwentarza żywego.

Całość aktów prawnych związanych z przenoszeniem Wiecznych Podopiecznych do siedzib Wołów Roboczych oraz przechodzenia zobowiązań na następne pokolenia młodych wolątek  nazwano Ustawą Translokacyjną.

Gdy Woły Robocze przeczytały projekt tej ustawy  coś w nich drgnęło, a może nawet pękło. Obserwowane  wcześniej niewielkie zmiany w zachowaniu Wołów Roboczych zaczęły narastać wprost lawinowo. Z minuty na minutę stawały się one inne, bardziej ruchliwe. Pewnego dnia pod wpływem zdenerwowania pędziły bez końca przez pola, aż wpadły na nieznaną, rozległą łąkę. Zmęczone zatrzymały się, pogryzły trawę, pożuły i wolnym wolim krokiem wróciły do zagród.

Następnego dnia spojrzały na świat innym spojrzeniem – bystrym i odważnym. Dlaczego tak się stało? – zastanawiała się niejedna tęga głowa. Przeważał pogląd, że musiały na tej nowej łące najeść się trwa do tej pory nie konsumowanych. Najpewniej pod wpływem konsumpcji nowych traw i ziół podniosły łby, walnęły rogami  swoich ciemiężców w pewną część ciała i powiedziały, że nie będą dłużej wołami.

– Dość! Basta! Finito! – woły darły się jak łąki długie i szerokie we wszystkich im znanych  i nieznanych językach. Echa tych okrzyków rozlegały się, odbijały od drzew i powracały na ulice Dżemową. Przez uchylone okna zniekształcone słowa wpadały do ministerialnych komnat, ale nie były rozpoznawane. Nie od razu chwycono ich sens.

Trzeba też przyznać, że nie zwracano też szczególnej uwagi  na te wpadające zwykle pod wieczór zniekształcone echa. Ot! Zwykłe szemranie do jakiego każda władza była przyzwyczajona. Tymczasem potulne woły zaczęły przemieniać się w dumne jednostki przypominające raczej bizony. Okrzyk Woły Robocze wszystkich odmian łączcie się rozlegał się po łąkach i połoninach. Nie minął miesiąc a  wołów przeobraziły się w prawdziwe Bizony ( Bison bison). Parły do przodu, roznosiły w pył wszystkie przeszkody i niczego się nie bały. Dr Odrana – Zatroskana gdy obejrzała relację ze spotkania z niegdysiejszymi wołami przemienionymi w bizony wystraszyła się nie na żarty! Co robić jak się człowiek natknie na takiego rozjuszonego Bizona w ciemnej uliczce? – pomyślałam naprawdę spanikowana.

Szybko zażądała osobistej ochrony oraz starannego odseparowania od najmniejszej nawet szansy zetknięcia się z rozszalałymi Bizonami, właściwie zniknęła z powierzchni ziemi.  Media poszukiwały ministry, ale jakby zapadła się pod ziemię.

Nawet zaprzyjaźniony z ministrą magazyn Diva, dla kobiet ze sfer wyższych, średnich i niższych nie miał szans na wywiad. Redaktorzy, wynajęci paparazzi dniami i nocami czyhali na dr Odrana – Zatroskaną marząc o zrobieniu choćby jednego, nawet nieostrego zdjęcia. Tydzień intensywnych polowań zakończył się jedną marną fotką na której uchwycono nieostry zarys ministry pochylającej się nad jakimś dokumentem. Ale czy był to słynny projekt Ustawy Translokacyjnej czy zgoła inne dokumenty nie sposób było ustalić. Nie można też było odczytać czy miała szanse na uchwalenie przygotowana przez dr Odrana –Zatroskaną  słynna Ustawa o Woła Zawodzie albo Ustawa o Woła Zagrodzie ze nie mniej słynnymi podrozdziałami o  Woła Zagrodzie w Miejscu Wypasania oraz Woła Zagrodzie w Miejscu Odpoczywania.

Władza ustawodawcza PL-Realandii przeczuwała, że jeden bat na takiego rozhasanego Bizona by nie wystarczył i pracowicie kręciła też  inne niż Ustawa Translokacyjna zgrabne bicze prawne, które ministra dr Odrana – Zatroskana uważała za swoje największe osiągnięcia ustawodawcze.

Zgodnie z duchem tych dokumentów smak wolności stał się zakazany, możliwość wyboru naganna, potulność oczekiwana. Niestety tak oczekiwane przez władze PL-Realandii zachowania słabo się przyjmowały w życiu.

Właściwie nie wiadomo było skąd  ta dziwna moda na wolność przyszła. Miłośników wolności było coraz więcej i więcej. Echo niosło się po  łąkach, lasach połoninach, z realu przenosiło się do wirtualu i odwrotnie. Granice między dwoma światami znowu stały się nieostre, zatarte, zamazane. Idee z www.penicillium 3×800.000j=2,4 mln przenosiły się do świata realnego i odwrotnie. Organizm wyzwolonego Woła Roboczego przemieniony w hasającego Bizona poddany był nowym i nauce do tej pory nieznanym zjawiskom i odczuciom.  Przez ciała i wyobraźnie przemykały stany jakby znane… coś ludziom przypominały…

A kto choć raz w życiu zaznał tego boskiego uczucia życia na wolności, był w pewnej mierze stracony dla życia w niewoli. Jego  serce, umysł i wyobraźnię ogarniała nie dająca się do końca zdefiniować upojenie, niedający się opanować zapał do trwania w tym stanie. Prądy i fale słodyczy dotychczas nieznane ogarniały wyzwolony organizm, roznosząc się zrazu szybko, ale z czasem powoli i leniwie, bez zbędnego pośpiechu ogarniając wszystkie zakamarki umysłu, ciała i wyobraźni. Nie tylko roznosiły się, ale powracały w kolejnych falowaniach ze wzmożona siłą, przybierały niczym tsunami – początkowo zdawać by się mogło niewielką, zgoła niewinna radość a im dalej, tym bardziej wszechogarniające i porywające uczucie, że można tak bardzo cieszyć się z wolności.

W wyzwolonym osobniku wszystko  drgało, nic nie pracowało tak jak dawniej, nic nie smakowało tak samo. Oszalałe z nadmiaru  doznań wyobraźnia podsuwała coraz to nowe rozwiązania i możliwości. Wszystkie dotychczas uśpione obszary mózgu  i podporządkowane do tej pory dominującym ośrodkom strachu, dochodziły do głosu, oddychały pełną piersią, śląc coraz to nowe wizje. Nawet najbardziej zablokowane jednostki decydowały się zaistnieć – nareszcie mogły dać temu wyraz, że w ogóle są! To było życie!

Każdy poruszał się swoim rytmem, nie tracą ani chwili na wykonywanie zbędnych odgórnych nakazów. Wszystko przypominało już chwile kiedyś widziane, kiedyś przeżyte. Późne lata osiemdziesiąte? – mówili starsi uczestnicy forum.

 Następowała gruntowna i głęboka relokacja priorytetów, wszystko mieszało się w niekończących dyskusjach i debatach. Przemieszczanie się koncepcji stwarzało nowe możliwości i plany.

Warto było zaznać tych uczuć choć raz w życiu, żeby wiedzieć jak to jest być człowiekiem wolnym. Jednak po pierwszym zachwytach szybko przychodziła refleksja… czy to miało się nigdy nie skończyć i  trwać do końca świata, a może zgoła przenieść się na reklamowany lepszy ze światów? Tego w początkach portalu nie wiedział nikt, choć wszyscy byli skłonni sądzić, że słodkie chwile nigdy nie będą miały końca…

Wyzwolony osobnik nie miał wyboru – wszystko było podporządkowane porywającym doznaniom oraz dążeniu do utrwalenia tego boskiego samopoczucia.

Nic nie smakowało bardziej porywająco niż wolność, chociaż niektórym  przypominały się stany już kiedyś przeżyte… To wszechogarniające uczucie… Kiedy go doznali? Przy pierwszym pocałunku uzależnienia? Tak! To było wtedy. Nie wiedzieli, że wolność, nie mniej niż wszystkie inne znane upojne smaki   też ich uzależni i już nigdy nie będą chcieli z niej zrezygnować. Nigdy.

Po blisko pół wieku obcowania z medycyną Matylda doszła do wniosku, że są trzy grupy chorób: wszelakie, nijakie i niebylejakie. Z pierwszymi obcowała w swej klinicznej młodości, drugie starała się leczyć na etapie praktyki ambulatoryjnej, a trzecie obsługiwała jako dziennikarz na zagranicznych kongresach, konferencjach i posiedzeniach.

Kochała kongresowe i konferencyjne życie naukowe miłością nieprzemijającą. Jednak jak to w uczuciach bywa, wzajemność nie była zjawiskiem stałym. Od poważniejszego zaproszenia na ciekawy kongres zagraniczny upłynęło już sporo czasu i trzeba było przestawić się na obsługę medialną wydarzeń krajowych. 

Rozpoczął się właśnie drugi sezon chudej siedmiolatki. Zaproszenie na obsługę medialną konferencji w zakresie chorób niebylejakich przyjęła więc z zainteresowaniem. Pomyślała, że będzie to pewna odmiana emocjonalna po dziesięcioleciach obcowania z chorobami wszelakimi, a także okazja do przekonania się czy ordynator Wielkosz ma swoich naśladowców, kontynuatorów i uczniów.

Gospodarzem konferencji była placówka medyczna położona na skraju Wielkiego Miasta, w której Matylda jeszcze nigdy nie była. co stanowiło dodatkową zachętą do odbycia wyprawy. Na bezrybiu trzeba szukać złotej rybki w nietypowych lokalizacjach – powiedziała sobie na usprawiedliwienie tej ekstrawaganckiej eskapady.

Przemierzała ulice Chicago, Cancun, Atlanty w pogoni za wiedzą kongresową, dlaczego miałby nie poznać przedmieść Wielkiego Miasta? Wyruszyła kilka minut po  godzinie dziewiątej służbowym transportem i po dziesięciu minutach jazdy przez śródmieście okolica stała się zupełnie nieznana. Widoki za oknem samochodu potwierdzały  tezę, że istnieje Architektura i Budownictwo.

To co było po obu stronach jezdni nie wyglądało na Wielkie Miasto z jego charakterystycznymi obiektami mającymi swoją historię i urodę. Na szerokich przestrzeniach rozciągało się  budownictwo bez wyrazu i bez urody.

Po trzech kwadransach jazdy byli na miejscu. Krajowe Centrum Chorób Niebylejakich  (KCCN) ścinało z nóg  wyglądem już od pierwszego spojrzenia. Obok tablicy pamiątkowej poświęconej bohaterom historycznych wydarzeń, w odległości nie przekraczającej jednego metra pyszniła się reklama bankomatu w towarzystwie zaproszenia do udziału i finansowego wsparcia  geszefciarskiej imprezy roku. Szok wizualny to było eufemistyczne określenie.

Entry at your own risk – coś szeptało Matyldzie do ucha, miał ochotę zawrócić się na pięcie i odjechać. Dalej było tylko gorzej – ściany upstrzone jarmarczną ofertą handlową, ogłoszenia, nalepki, karteluszki, zawiadomienia zajmowały znaczącą powierzchnię ścian całego KCCN.

Uczestnicy konferencji schodzili się powoli. Przed salą konferencyjną dyplomowana profesor chorób niebylejakich Euzebia Krochmal – Krochmalińska z umęczonym  wyrazem twarzy opędzała się ze wszystkich sił od przybyłych na konferencję mediów. Cierpienie nie tylko malowało się na  obliczu Euzebii, ale emanowało z każdego gestu i kroku. Trudno było nie cierpieć przy mediach zadających niewygodne pytania.

– Ile czasu czeka pacjent na zabieg? – rzucił pytanie redaktor z audycji Wyżyny Medycyny.

– Musi czekać rok – odparła z dumą profesor Euzebia.

– A jeżeli coś… – próbował dociec redaktor sitkowy podtykający mikrofon Euzebii.

– Nie teraz! – prychnęła do sitka mikrofonu Euzebia z dumą,  po czym z dostojeństwem przypisanym  posiadanemu tytułowi profesora chorób niebylejakich oddaliła się krokiem defiladowym w kierunku grona zaufanych asystentów.

-Uff, nie mogłam się opędzić od tych pismaków i mikrofoniaków – jęknęła oczekujących na mowę powitalną pracowników KCCN. 

Powitanie było krótkie, długa lista komplementów pod adresem jedynie właściwych osób, a obrady nudne. Matylda po raz kolejny przekonała się, że jej centralny układ nerwowy był totalnie niekompatybilny z krajową edycją nauk medycznych wszelakich, swojakich i niebylejakich.

– Cóż robić? EMIGROWAĆ ??? EMIGROWAĆ?? Emigrować ? 

– Tego by jeszcze brakowało! 

– A może właśnie brakowało?

Poczekaj na wszystko przyjdzie czas – coś szepnęło jej do ucha. Ten głos… ten głos… jakby znajomy, ale dawno nie słyszany… ależ tak! to on szeptał jej w dniu odebrania dyplomu, że przyjdzie pora na rzucania medycyny. Współczesna medycyna zdecydowanie zasługiwała na rozstanie. Choć może brakowało porządnej medycyny z lat jej młodości?

Po latach rozmyślań doszła do wniosku, że medycyna ma dwa czynniki które ją wypaczają i kierują na niebezpieczne drogi. Te czynniki to internet i komercjalizacja. Internet sprzyjał niebezpieczeństwu niedokładnego rozpoznania bowiem badanie takie dawało tylko fragmenty wiedzy o pacjencie. Komercjalizacja zaślepiała organizatorów służby zdrowia i lekarzy.

– Jeżeli założymy, że zdrowie i miłość są najważniejsze dla człowieka, to czy chcielibyśmy uprawiać płatną miłość przez internet ? – pytała Matylda wszystkich zwolenników „medycyna nowa, nich się stara schowa”. A co sądzicie o stwierdzaniu zgonu pacjenta przez Internet? – pytała zagorzałym zwolennikom e-medycyny.

Nie każdemu jednak mogła zadać to kłopotliwe pytanie o stwierdzaniu zgonu, nie każdy był świadom możliwości wprowadzenia takiej osobliwej nowinki. Czas płynął,  kolejne reformy atakowały w równej mierze i lekarzy i pacjentów. Problemy narastały.

@mimax2/Krystyna Knypl