Lekarz Przyszłości, rozdział 13: Przygotowania do bitwy

Poprzedni odcinek

Część 1. POCAŁUNEK UZALEŻNIENIA

Rozdział 13. Przygotowania do bitwy

Dwa obozy szykowały się do Bitwy Pod Ustawą, zwanej też Rewolucją Styczniową. Z początkiem roku człowiek ma więcej werwy do walki i obie strony były tego świadome. Prężeniu muskułów nie było końca, a od słów powszechnie uważanych za obraźliwe lub dotkliwie odbierane było aż gęsto w powietrzu. Codzienny newsletter „Targowisko & Uzdrowisko” donosił o nowych bojach i ofiarach małych, ale licznych potyczek.  Informowano też dokładnie o tym, co kto potrafi i czym grozi. Obóz zarządców P-Realandii kontra doktorzy sprowadzeni z Wirtualnadii codziennie wołali do siebie na łamach gazet:

– Poddaj się, jesteś otoczony, osaczony i przegrany.

Doktorzy negocjowali warunki pracy na nadchodzący rok z Narodowym z Bratem Płatnikiem. Negocjacje zacięły się na cenie za jednego podopiecznego. Tu musimy wyjaśnić, że w Realandii walutą były reale P Realandzkie, a jeden real miał 100 centavos, podobnie jak w walucie brazylijskiej. Doktorzy żądali 8,99 reala za jednego podopiecznego na miesiąc, a NBP oferował 8,98 reala. Negocjatorzy NBP śpiewali:

Tralalala, nie damy wam reala, nie damy więcej nawet centavosa 

I utrzemy wam nosa, nie damy dojść do głosa, hopsosa, hopsosa,

Każda wasza placówka będzie bosa i wszystko przeleci wam koło nosa. 

Narodowy Brat Płatnik brał oczywiście pod uwagę możliwość przegranej w kolejnych potyczkach i już wcześniej rozpoczął przygotowania do słynnego awaryjnego planu B, który każdy polityk zawsze ma na wszelki wypadek i bez wypadku. Na wypadek konieczności zastosowania planu B zarówno w Wirtualandii, jak i  w P-Realandii ukonstytuowała się  Wirtualno-Realna Rada Ocalenia Narodu (WRRON-a).

W kwaterze głównej przy ulicy Dżemowej przystąpiono do opracowywania awaryjnego planu B na wypadek, gdyby doktorzy wyginęli w Bitwie Pod Ustawą. Brano pod uwagę to, że po jednej bitwie następuje druga, a potem trzecia i kolejna. Plan był więc pewną repliką Sześcioletniego Wielkiego Planu, którego realizację pamiętają starsi czytelnicy z osobistych kontaktów, a młodsi z opowiadań rodziców.

Kryptonim planu nazywał się Zabawa w doktora, a tezą jego hasło Nie ma ludzi niezastąpionych, co najwyżej będzie trochę niedoleczonych. Niedoleczenie pacjenta może się zdarzyć każdemu, nawet najlepszemu doktorowi. Tak więc w sumie nic się nie stanie, jeśli ster rządzenia chorobami zostanie przekazany w inne spragnione ręce, a nie od dziś wiadomo, że są miliony rąk, tysiące rąk, a serce bije jedno – do tego aby leczyć drugiego, cierpiącego człowieka.

Ileż takie skołatane serce mogło czekać na spełnienie tego marzenia, co zalegało w nim od czasu niezdanego egzaminu na medycynę? Na pierwszy ogień postanowiono te spragnione niesienia pomocy ręce zaangażować do obsługi chorych niewymagających operacji. No bo żeby tak brać się za operacje, to nie! Nic z tych rzeczy! Rozkroić to by jeszcze człowiek rozkroił, ale żeby potem te flaki z powrotem zmieścić w takim brzuchu i żeby wiedzieć, który z tych obrzydliwych farfocli jest wyrostkiem robaczkowym, to nikt nie chciał zajmować się taka robotą! A jak by coś się ucięło nie to co potrzeba albo flaki nie dały się wcisnąć z powrotem do brzucha???  Prokurator albo i gorzej, bo za źle wycięte flaki idzie się do paki!

Nagranie dokonane przypadkowo w przestrzeni publicznej pewnej placówki ochrony zdrowia (która nie wiadomo gdzie się zaczyna ani gdzie kończy, jak wykazały dywagacje związane z zakazem palenia papierosów w tychże placówkach) przez świadczeniobiorcę usług medycznych, zaopatrzonego w sprzęt niezbędny do odbycia wizyty w gabinecie lekarskim jakim jest dziś dyktafon kieszonkowy, w który zaopatruje się świadczeniobiorca idąc do swego świadczeniodawcy, bo nie po to go wykształcił za swoje podatki, żeby pozbawić się przyjemności udokumentowania przebiegu wizyty. Za szumy, trzaski i złą jakoś nagrania przepraszamy.

– Plan Sześcioletni, wielki plan wielkiej ministerki.

– Budujemy nowy dom…

– Podobno pani minister już się pobudowała.

– Ma willę pod Warszawą?

– Nie wiem, gdzieś musiała się pobudować.

– Plan sześcioletni, a kadencja na cztery lata.

– Nie z nami te numery, pani pesel proszę!

– Po co panu?

– Po nic, każą to biorę.

– Komornik grozi szpitalom!

– Na bruk wyrzuca chorych?

– Jeszcze nie, ale tylko patrzeć, moja pani.

– Szpital słono zapłaci.

– Słono nie może być!

– A dla czego nie?

– Bo to podnosi ciśnienie.

– Kto ma nadciśnienie?

– Połowa narodu, pani kochana,

– Popatrz pani, co one z tem narodem robiom, co chcom.

– Konował chciał mi wcisnąć tabletki na zbicie ciśnienia,

– Coś pani? codziennie dwie, przez całe życie?

– Poczytałem o nadciśnieniu i wszystko wiem, głupi konował, nie robie nic na siłę.

– I nie męczy się pan?

– Dopiero na trzecim piętrze.

Pod koniec roku Prezes Narodowego Brata Płatnika zawiadomił Narodową Federację Zaprzężonych, że wszyscy jej członkowie zostają wyprzężeni, odcięci od dostaw siana i mogą sobie do woli hasać. Horyzont egzystencji bez dostępu do siana nie był ani na trochę atrakcyjny dla wielu Wołów Roboczych, bo całodobowe kręcenie się w kieracie było ich prawdziwą naturą.

No bo czy ktoś widział wołu hasającego po prerii? Wołu śmigającego przez knieje? Albo wołu roboczego ścigającego się z innymi wołami, który szybciej dobiegnie do mety? Natura kieratu była taka, że właściwie nie było wiadomo gdzie jest meta i trzeba było kręcić nim od rana do nocy.

Woły podumały przez chwilę i doszły do wniosku, że nie ma to jak dostęp do strawy. Sianko to dietetyczne pożywienie, źdźbła wprawdzie cienkie, można powiedzieć wegetariańskie, a nawet może i wegańskie, ale zawsze jest go dużo i pod dostatkiem. Doszedłszy do takich wniosków, Woły Robocze spuściły łby i dobrowolnie wprzęgły się w kieraty z powrotem. Tak prawdę powiedziawszy większość z nich tylko w tym zaprzęgu umiała iść przez życie. Nie wyglądało to dobrze, bo skoro pierwsza runda została wygrana przez Narodowego Brata Płatnika, to i z następnymi mogło być podobnie.

Tymczasem okazało się, że wskutek mutacji genetycznych powstających pod wpływem niezidentyfikowanych, ale stałych bodźców środowiskowych z niektórym Wołami Roboczymi zaczęło robić się coś dziwnego. Zmieniały się…

Forumowicz  @totalnie.znudzony dostojnym krokiem podążał w kierunku skrzynki. Nie spieszył się. Nie było do czego… nie było po co… ot, codzienny obowiązek przekręcenia kluczyka w europejskim blaszanym schowku, który chciwie wchłaniał  reklamy pizzerii, zaproszenia na pokazy pościeli antyreumatycznej oraz oferty pożyczek bankowych, których nikt jeszcze nie spłacił po najdłuższym życiu…

– Wow, co za nuda – jęknął, mnąc tę kolorową makulaturę. Wrzucił wszystko do kosza na śmieci, który zapobiegliwa administracja zamontowała na sąsiedniej ścianie.

Na dnie skrzynki leżała comiesięczna przesyłka „Gazety Konowalskiej”. Zafoliowana, zaadresowana, kompletnie przez niego nieoczekiwana. Nie żeby niespodzianka. Po prostu nie czekał na to nudziarstwo, z którym musiał obcować z mocy Ustawy o zawodzie Konowała.

Dura lex, sed… lepszy sex – pomyślał i uśmiechnął się na wspomnienie… [ tajemnica gabinetu konowalskiego].

Nagle coś mu drgnęło w dolnych partiach ciała.

Może? Ech, gdyby tak… jeszcze raz… – rozmarzył się.

Po chwili zorientował się jednak, że to raczej ruchy perystaltyczne dolnego odcinka przewodu pokarmowego niż to o czym w pierwszej chwili pomyślał.

– Tam do licha! też mi musiało się teraz właśnie przytrafić, gdy zapomniałem kupić papier toaletowy! Próby wykorzystania „Gazety Konowalskiej”  jako podręcznego produktu toaletopodobnego okazały się jeszcze bardziej przykre niż obcowanie z wyrobem czekoladopodobnym. Otóż w mrocznych czasach stanu wojennego, znanego z szerokiej gamy niedoborów, poranił sobie wyrobem toaletopodobnym boleśnie delikatną  okolicę…, no wiadomo jaką.

Papier, na którym drukowano „Gazetę Konowalską” nie tylko, że nie wchłaniał końcowych produktów przemiany materii, to na domiar złego fatalnie się palił w kominku konowalskich rezydencji.  Przymusowi prenumeratorzy mieli więc wiele powodów do niezadowolenia i nic dziwnego, że kolejny numer „Gazety Konowalskiej” tradycyjnie rozczarował prawie wszystkich. Może niektórych trochę zirytował, a dokładnie rzecz biorąc tekst @ale.wypoczętej. Kto ją w ogóle dopuszczał do druku? Co ona robiła na tych łamach? Kto ją popiera? Kto za tym stoi? Skąd się ta cała @ale.wypoczęta wzięła się w mediach? Przecież powinna być tam, gdzie jej miejsce, czyli w kieracie.

Nie mając szans na bezpośrednie poznanie tych intrygujących faktów, zwołano komisję śledczą. Jak to z komisjami śledczymi bywa, zaraz po jej powołaniu powstały poważne rozbieżności wśród członków co do metody przebadania @ale.wypoczętej. Rozważano: uporczywe wiercenie dziury w brzuchu, wpieranie w zdrowego chorobę oraz  rzucanie aluzji. Najbardziej zdecydowane postępowanie zaproponowała przewodnicząca komisji. Jej zdaniem nie warto było certolić się  z @ale.wypoczętą tylko od razu nawiercić jej kilka otworów w czaszce, żeby zobaczyć metodą bezpośredniej inspekcji co ma na myśli.

Po burzliwych dyskusjach w łonie komisji zgodzono się na propozycję przewodniczącej, która zaproponowała specjalistyczną diagnostykę wydobywczą, gwarantującą stuprocentowe poznanie myśli @ale.wypoczętej. Diagnostyka polegała na nawierceniu otworów w czaszce wypoczętej i wprowadzeniu przez otwory neuroendoskopów. @ale.wypoczęta otrzymała wezwanie do stawienia się przed komisją, które było obowiązkowe. Poddania się wszystkim procedurom badawczym także. Nie było wyjścia! Obradom komisji towarzyszyło spore zainteresowanie publiczności, która z galerii przyglądała się badaniu @ale.wypoczętej.

Przewodnicząca założyła ochronną odzież operacyjną oraz maskę chirurgiczną na twarz – tak naprawdę mającą na celu ukrycie braku makijażu. Wprawnymi ruchami chwyciła niezbędne narzędzia chirurgiczne i wiertarką udarową, znalezioną w garażu, nawierciła po dwa otwory w każdej płaszczyźnie czaszki @ale.wypoczętej. Farfocle kostne leciały na boki, dźwięki wiertarki świdrowały przypatrującym się wszystkie zakątki uszu zewnętrznych, środkowych i wewnętrznych.

Po trzydziestu minutach wiercenia, tu trzeba przyznać, że @ale.wypoczęta miała łeb nie od parady, przewodnicząca odłożyła wiertarkę na bok i  zapuściła neuroendosondę badawczą. Na wszelki wypadek wyjaśniamy, że nie było badanie sponsorowane przez żadną firmę z branży Big Pharma ani też przez żadną z przywiędłych gałęzi nauk medycznych. Przewodnicząca bystrym okiem przejrzała wszystkie zakamarki mózgu i zdała relację członkom komisji.

Po zakończeniu oględzin neuronów założono opatrunki klajstrujące wywiercone dziury, a na zewnątrz przywdziano gustowny czepek Hipokratesa. Po docuceniu przesłuchiwanej pozwolono jej na ostatnie słowo. Przebadana i zendoskopowana @ale.wypoczęta powiedziała tylko jedno zdanie:

Myśl ludzka jest wolna i zawsze taka będzie!

Po czym odwróciła się na pięcie i opuściła salę obrad, nie oglądając się za siebie, nawet nie wykonując najdrobniejszego gestu sugerującego chęć odwrócenia się w stronę, gdzie dokonano na jej czaszce zabiegu neuroendoskopii zwiadowczej. Komisja osłupiała! Jeszcze nikt tak wysokiej komisji nie potraktował! A jak by nie patrzeć, zasiadali w niej nawet członkowie Centrum Karania Każdego (w skrócie zwanym CKK). No, prawie każdego, bo nawet najdłuższe rączki jednak gdzieś się kończyły… i to była właściwie jedyna przykrość zasiadania w CKK.

Neuroendoskopowe przebadanie @ale.wypoczętej nie przyniosło takiego ładunku informacji, jakiego się spodziewano. Zapał do dowiedzenia się co myślą inni ludzie komisja miała jednak wielki. Postanowiono zadbać innymi sposobami o wykrycie tego, co myśleli i robili inni. Przewodnicząca komisji zaproponowała obróbkę nawierconych otworów skrawaniem za pomocą tokarek, frezarek, pił, wytaczarek oraz wiertarek w celu lepszego dopasowania zapuszczanych neuroendoskopów. To była metoda na jednostki najbardziej oporne.

W odniesieniu do szeregowych Wołów Roboczych poszło stosunkowo łatwo. Zostali oni zobowiązani do zakupu programu o nazwie Wolę Wiedzieć, który obsługiwał w 100% każdą  placówkę, w której pracowały Woły Robocze. Program raportował  o kodach wykonanych czynności, a gdy Wół Roboczy nie wpisał numeru kodu, po prostu program nie pozwalał na zamkniecie komputera i walił wołu po leniwych łapach. Gdy wół w swym rozpasaniu przekraczał przydzielona kwotę miesięczną na jego zlecenia wynoszącą 10 reali P-realandzkich, na ekranie komputera wyświetlał się komunikat:

Czuj się aresztowany! Naruszyłeś paragraf 13 ustawy o finansowaniu ze środków publicznych i otrzymujesz karę 3 miesięcy pobytu w ośrodku odosobnienia i resocjalizacji. Termin zgłoszenia się do zakładu wynosi 24 godziny od momentu wyświetlenia tego komunikatu, dojazd na koszt własny. Należy zabrać niezbędnik skazanego, na który składa się szczoteczka do zębów, ewentualnie pobierane leki oraz dokument tożsamości. Doceń wielkoduszność władzy państwowej – nie będziesz aresztowany publicznie ani zakuty w kajdanki. Zgłosisz się dobrowolnie jako wolny wół na czasowe zniewolenie w celu resocjalizacji i wyplenienia z twej durnej głowy zachowań rujnujących budżet państwa. To się nie mieściło w wole, pardon w pale, no wcale ileż trudu wymagało zniewolenie Wołów Roboczych.

@mimax2 / Krystyna Knypl